Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: Czterej królowie i (nie)jedna półlitrówka

Redakcja
Dariusz Romanowicz
Tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka pt. "Lorneta z meduzą", przygotowywanej do publikacji przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński (www.km.com.pl).

- Ja pierdzielę. Nie piję z Krzywikiem! On gryzie wódkę. Świat tego nie widział, żeby wódkę gryźć! Nie mogę na to patrzeć.

- Nie gryzie, nie gryzie, tylko smakuje. Szkoda, że nie widzisz jak ty pijesz? Po pierwszym kieliszku tak się trzęsiesz, jakby cię mrówki oblazły. Nawet i po drugim kieliszku parskasz, ślepia wytrzeszczasz, a krzywisz się tak, jakbyś rycyny się napił. To dopiero żałosny widok.

- A ja bracie wódkę po prostu lubię - rzekł ten, co wódkę lubi i gryzie. - Tak jest. Wódka ma swój smak i tylko małymi łyczkami, rozlewającymi się po języku i łechcąc podniebienie, rozdaje bukiety wrażeń ponad zmysłowych - i tu opowiadający poleciał… - Tu lekko zaszczypie, dając sygnał następnego smaku, tam podrażni żytnim kłosem. Zwilżając swą przecudną lepkością spód języka, jest już czystą małmazją (słodkie wino, wyjątkowo smaczne; po polsku kocyfał - dop. autora).

- Stary, ale mnie mdli. Tego tak na trzeźwo nie da się słuchać.

- Ty, kontaktuj! Ja lubię wypić…

I tu przerwał mu ten, co lubi i gryzie. Wódkę rzecz jasna.

- Właśnie. Ty lubisz wypić, ale wódki nie lubisz. Barbarzyńco jakiś!? Żeby czegoś nie lubić i pić? Obrażasz ten szlachetny trunek.

- Dobra, dobra! Stary, ja ci to wyklaruję. Może skapujesz. W tym pierwszym kieliszku siedzi najgorszy z szatanów. Diabeł bardzo okrutny i jak się go chlapnie, to należy dać mu, temu szatanowi, wyraz pogardy i uzewnętrzniając obrzydzenie, pokonać go, wytrząsając go przy okazji z siebie. Pokazać mu, że owszem obrzydził nas okrutnie, ale my mu pokażemy, że nie taki on straszny i siup drugi kieliszek w dziób. Znów potrząsnąć grzesznym ciałem, łakomym kąskiem dla tego potwora. I co? Diabeł już ledwo się człowieka trzyma. No to my trzeci, siup, a diabeł maleje, kurczy się! Już jak pyłek jakiś jest? A więc na pożegnanie, żeby całkiem znikł i z nas zlazł, siup w dziób. Czyli po czwartym kieliszku, już nie muszę tak energicznie wytrząsać tego łotra z siebie.

- I tu, dopiero w tym miejscu, ewentualnie mógłbym ci stary przyznać rację. Wódeczka wydaje się jakby lepsza. Już bez tego diabelskiego, piekielnego odoru. Jeszcze kilka dodatkowych wstrząsów, tak na wszelki wypadek, i niweluje drania absolutnie. Jeszcze kieliszeczek na pobudzenie właściwych receptorów i tu cały jestem z tobą.

I tak rozpoczął się wieczór czterech króli życia w restauracji "Arkadia" w Łodzi, na Bałutach, przy ulicy Jakuba 10, przy stole ozdobionym półlitrówką wódki czystej, czterema "ułomnymi Azjatami", czyli tatarami z jednym jajkiem na wierzchu, oraz popitką o nazwie nieznanej, bo nalepka się odkleiła. Na stoliku, w koszyczku wiklinowym, spod papierowych bibułek wystawał chleb, którego przy takim zestawie nie wliczano do rachunku.

Chleb za darmo, ale kibel płatny. Babcia klozetowa uważnym spojrzeniem obserwowała talerzyk, na którym użytkownicy uwidaczniali wysokość opłaty za potrzeby fizjologiczne. Gdy nie usłyszała brzęku monet, zrywała się natychmiast z fotela przy drzwiach, interweniując zresztą w bardzo zróżnicowanej formie werbalnej: używała słów wielce chwalebnych, jak gość opłacił się pieniądzem papierowym, natomiast gdy chciał "za darmo", posługiwała się wyrazami uważanymi ogólnie za obraźliwe. Dla wyrażenia dezaprobaty dla takiego klienta, najbardziej eleganckie było stwierdzenie: "Za darmo to można się zesrać w spodnie".

Paskuda tej restauracji była wprost proporcjonalna do jej amfiladowej długości. Cztery sale, jedna za drugą, zajmowały parter budynku. W pierwszej bufet z ladą chłodniczą uwidoczniającą jej zawartość, zawsze taką samą. Reprezentacyjne "muchomorki", czyli jajka na twardo przykryte czubkiem ściętego pomidora, pokropionym majonezem. Śledziki w "pierzynce" i "po japońsku", niezastąpione galaretki mięsne, czyli zimne nóżki z ozdobnym zielonym listkiem na wierzchu, zmienianym codziennie.
Dwie następne sale to tak zwane konsumpcyjne. W jednej ściany obite drewnianymi listwami, w drugiej pokryte lamperią z dykty zabarwionej na brąz. Kilka kinkietów zamocowanych na wysokości przekraczającej możliwość odkręcenia żarówki przez wysokiego chłopa, i to nawet ze stołu, oświetlało przestrzeń.

W rogu ostatniej sali, na estradzie, wieczorami grała orkiestra.

Pan z Panią, pragnąc utulić namiętności w uściskach zwanych tańcami w parach mieszanych, przemierzyć musieli całą długość budynku, by dopełnić tego aktu. Mknęli zatem do ostatniej sali, bo orkiestra gra tylko trzy kawałki i to dość krótkie. Przerwy muzykanci mieli zaś długie. Mniej tańczyć, więcej konsumować. Pozornie słuszny postulat Naczelnej Dyrekcji i podobno ekonomicznie uzasadniony, ale w obowiązującej wtedy gospodarce socjalistycznej niewykonalny - po prostu produktów do konsumpcji gastronomicznej było w kraju za mało...

"Cztery Króle" - tak miał nazywać się zakładany właśnie tu i teraz zespół muzyczny ze specjalnością: wyjazdy po prawdziwy szmal do Finlandii.

- Dlaczego "Cztery Króle"? Powinno chyba być "Czterej Królowie", co nie?

A w ogóle dlaczego czterech? Już od dziecka pamiętam, że było ich trzech!

- Tamci to byli inni królowie.

- Ale trzech - upierał się basista.

- Stary. Przecież to nie chodzi o tamtych trzech. My mówimy o tych tu, czterech.

- Jakich tych? - basista przestawał pomału już kojarzyć.

- Albo cię odstawimy, albo chlapnij stary dwie setki po kolei, bo jakoś nie klei ci się rozum.

- Wolę zdecydowanie tę drugą sekwencję - wyniośle wyrecytował, a dalej jakby trochę ciszej rozkazał:

- Nalejcie zatem pierwszemu królowi basistów lub basiście królów, jak, kto woli. Wzmaga mi się percepcja przedmiotowa w pojęciu używek alkoholowych - rzekł król czterech strun. Reakcji nie było. Kto by tam to zrozumiał?

Panna Leokadia, tutejsza kelnerka, dzisiaj utapirowana blondynka w kolorze blue, (niebieskawy kok z włosów na głowie) przepasana fartuszkiem wielkości dłoni, zręcznie wymieniła pustą butelkę na nowiutką i pełną. Zakąski naruszone zostały w stopniu niewielkim, ale "zeszła" popitka w postaci niegazowanego kolorowego płynu, którego zawsze brakowało w dystrybucji gastronomicznej, zresztą w całym PRL-u. Śmiało pijało się wódkę, oszczędzać należało popitkę.

Pianista wytrawnym gestem podstawiał pod nos kawałek chleba, wąchał ze znawstwem komentując. - To najlepszy sposób. Nigdy się bracie nie upijesz.

Rozmowa raz po raz rozmywała się w tematach pobocznych, które w rzeczywistości Polski Ludowej już na początku 1970 roku wcale nie były takie poboczne. Były jak najbardziej bliskie człowiekowi. Do bólu realistyczne. Po prostu egzystencjalne. Wszystko w kraju było nie tak.

Dolary, jedyna waluta, która miała realną wartość na rynku, dynamicznie zmieniały swoją wartość w stosunku do złotego, oczywiście wzrostowo. Teraz, w połowie roku, należało już zapłacić około 120 zł za jednego dolara. Żeby jako tako żyć, należało dolary mieć i zaopatrywać się w sklepach dewizowych, prowadzonych przez bank o dziwnej nazwie PeKaO.

Łatwo powiedzieć "mieć dolary". Przy średniej krajowej pensji, wynoszącej około 1800 zł, prostemu ludowi nie było łatwo je nabyć. Należało zdecydowanie dorobić "na boku", aby można było zrealizować chociażby te najskromniejsze marzenia. Po robocie w fabryce brało się fuchę u miejscowego badylarza (prywatni ogrodnicy, ówczesna elita finansowa w kraju - dop. autor), bo miało się farbę miniową wyniesioną z zakładu. Muzyk z miejscowej orkiestry filharmonicznej, mimo że grał na drugim fagocie, na sobotnim weselu chałturzył na saksofonie za bardzo satysfakcjonującą odpłatnością, za którą mógł kupić sobie u cinkciarza całe pięć dolarów USA. Każdy coś umiał robić, i na boku robił, a że materiał i narzędzia wynosił z państwowej roboty (muzyk instrument i osprzęt do niego miał z filharmonii, opery i tak dalej), wychodził na swoje.
Rodzący się zespół muzyczny z perspektywą bezpośredniego zarabiania waluty wymienialnej jawił się jako remedium na całe zło socjalistycznego świata.

- Ustalone? "Cztery Króle"?

- Może być, choć brzmi mi to, jak byśmy w karty grali.

- Też dobrze. Jak by nie było, to przecież "kareta", a ta jest bardzo wysoko notowana. Rezonował perkusista.

- Stary, w pokerze, w pokerze. Basista czujnie dawał znać, że bierze udział w dyskusji.

- Panowie, już widzę się za fenderem (pianino elektryczne f-my Fender, w tym czasie światowa nowość; W PRL-u instrument nieosiągalny - dop. autora).

Pianista obie dłonie położył na blacie stolika, jak by już grał. Patrzył gdzieś daleko do przodu.

- Pierdu, pierdu, a do domu daleko! - Saksofonista chciał sprowadzić na ziemię już lekko "odleciałych" kolegów.

- Panowie! Pomyślcie lepiej, jak pokazać się Hakkulinnenowi (impresario fiński. Chętnie kupował polskie orkiestry grające do tańca - dop. autora), aby nas kupił? Obiecanki Rossowskiego (impresario z ramienia Pagartu: Polskiej Agencji Artystycznej - dop. autora) jeszcze nic nie znaczą. Stary Fin nie kupuje w ciemno. Trzeba mu zagrać!

Faktycznie. Najważniejsza przeszkoda jeszcze przed nimi, a już było tak fajnie!

- To proste! - nagle odezwał się basista. - Panowie, jedziemy do stolicy i zagramy panu Hakkulinnenowi!

Zaległa cisza. Głos, zdawałoby się "nieczynnego" już basisty, zabrzmiał jak powiew świeżego wiatru w zatęchłej sali "Arkadii". Jakby zabrzęczał dzwonek na budzenie. Otrzeźwienie! Chwila zastanowienia.

- Alojz. Ty mosz recht! Kai ci tego diabła z siebie wyciapnierz, richtig lepiej myślisz - stwierdził pianista. Ze Śląska był.

- Basie królewski. Poddani stawiają ci po kusztyczku.

Te ważkie argumenty mogłyby być niezrozumiałe dla "nieznającego życia" człowieka z krainy lasów i sześćdziesięciu sześciu tysięcy jezior. Pan Hakkulinnen był człowiekiem niepijącym, ale za to świetnie mówił po rosyjsku. Wyłaniała się zatem nadzieja na werbalną łączność z ewentualnym przyszłym dolarodawcą. Tylko nadzieja. Cztery asy, a nikt nie znał rosyjskiego!

Zespół muzyczny przystąpił zatem do narady roboczej. Pani Leokadia usłużnie doniosła nową butelkę, tym razem żytniej (tamta mimo miłej sercu nazwie nie była pijalna), w towarzystwie dwóch butelek popitki o nazwie "Oranżada" i niezamawianych zakąsek (przy wódce były obowiązkowe) w postaci "śledzików po japońsku w pierzynce".

Hotel "Bristol" w Warszawie jeszcze takiego "numeru" nie widział i takiej muzyki nie słyszał. W rogu hallu, przy schodach prowadzących na piętra, grała orkiestra! I to jak grała? Najprawdziwszą fińską melodię ludową, bez której fiński nocny dancing obejść się nie może. Kontrabas ubrany w słomkowy kapelusz, który jako wiecheć (czyli akcent polski) zwieńczał zakończenie gryfu. Saksofonista obowiązkowo z koroną na głowie, choć papierową, ale złotą! Perkusista na brzuchu przytwierdzony miał ogromniasty bęben, w który walił pałą, a przed lewą nogą ustawioną miał brek (spolszczona nazwa instrumentu perkusyjnego: dwa talerze uruchamiane stopą - dop. autora) maszynę, którą rytmicznie deptał stopą.

Na czele tej barwnej grupy na akordeonie grał król królów, czyli pianista orkiestrowy. Ten odziany był we frak, co przy białym instrumencie trzymanym na piersiach wyglądało tak, jakby w hallu hotelu "Bristol" w Warszawie na "kaloryferze" grał pingwin.

Goście hotelowi bili brawo. Jakaś para zagranicznych turystów nawet tańczyła. Pan Hakkulinnen nie zastanawiał się ani chwili. Orkiestra "Cztery Króle" jechała do Finlandii!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki