Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michalina Wisłocka uczyła sztuki miłości

Anita Czupryn
Michalina Wisłocka, dla przyjaciół Misia
Michalina Wisłocka, dla przyjaciół Misia Dziennik Łódzki / archiwum
Kobieta, która nauczyła Polaków, jak się kochać, miała w Warszawie niewielkie, ale przytulne mieszkanko w kamienicy przy ul. Piekarskiej 5. Było w nim dużo książek, a przede wszystkim stały wygodne fotele do długich rozmów. W lipcu, z okazji 90. rocznicy urodzin autorki "Sztuki kochania", na ścianie kamienicy uroczyście odsłonięto tablicę pamiątkową: "W tym domu mieszkała Michalina Wisłocka, najwybitniejsza popularyzatorka wiedzy seksuologicznej i pionierka leczenia niepłodności w Polsce. Uczyła ludzi szczęśliwej miłości".

Starania o to, aby w ten sposób upamiętnić najsłynniejszą polską ginekolożkę i seksuolożkę, od trzech lat czynił seksuolog profesor Zbigniew Izdebski. Prof. Izdebski poznał Wisłocką w 1984 r. Była wówczas u szczytu popularności, jej książka odniosła niewyobrażalny sukces. Jej przyjaciele przyznają, że w tym czasie była bardzo kobieca, ale też próżna.

- Swoją popularność bardzo sobie ceniła i ją podkreślała. Kiedyś z pewnym wyrzutem opowiadała mi, że chciała kupić jakiś reglamentowany towar, spotkawszy odmowę domagała się względów, mówiąc, że jest Wisłocka! Sprzedawczyni nie wiedziała, kto to taki. Wisłocka ubolewała nad tą ignorancją. Pamiętam, że gdy wybieraliśmy się do opery, to w czasie przerwy ludzie dość nagminnie ją sobie pokazywali - czasem palcami - coś szepcząc. Wtedy Michalina była cała w skowronkach - zdradza bliski jej prof. Andrzej Jaczewski.

W latach 80. Izdebski był młodym doktorantem. - Prof. Andrzej Jaczewski stwierdził wówczas, że dobrze by było, gdybym udał się na konsultacje do doktor Michaliny Wisłockiej. Wprowadzi mnie w kwestie dojrzewania seksualnego dziewcząt i kobiet - opowiada. Wisłocka zgodziła się udzielić konsultacji. Akurat rozmawiała z Jaczewskim przez telefon, gdy do profesora wszedł Izdebski.

- Gdzie mamy się spotkać, nie znam adresu pani doktor - powiedział. Profesor Jaczewski oddał mu
słuchawkę ze słowami: - Sama panu powie adres. Izdebski grzecznie zapytał: - Pani doktor, gdzie powinienem przyjść? Michalina Wisłocka odparła bezceremonialnie: - Mieszkam tam, gdzie Kiliński ma mnie w dupie - i odłożyła słuchawkę. - Byłem speszony - przyznaje prof. Izdebski. - Andrzej Jaczewski zauważył moją minę i spytał, co mi powiedziała Wisłocka. Powtórzyłem. On na to: - Właśnie tam mieszka.

Zbigniew Izdebski opowiada, jak wsiadł do taksówki, poprosił pod pomnik Jana Kilińskiego. Obejrzał Kilińskiego z przodu, obejrzał z tyłu. Naprzeciwko "tyłu" stała kamienica. Wejście było od podwórka, a na drzwiach na parterze widniała skromna wizytówka: dr M. Wisłocka. Otworzyła drzwi i powiedziała: - O, taki głupi to pan nie jest.

- Od tego zaczęła się nasza współpraca - wspomina prof. Izdebski. Najpierw zwracał się do niej oficjalnie: pani doktor. Potem mówił: pani Misiu. W końcu, jak jej przyjaciele, zaczął jej mówić po imieniu: Misia.

Jej wykształcenie daleko wykraczało poza sferę ginekologiczną. Za okupacji razem z mężem biologiem pracowała w niemieckim Instytucie Szczepionek w Warszawie. Kilka miesięcy przed śmiercią w rozmowie z Dariuszem Zaborkiem opowiadała, jak robili szczepionki przeciwko tyfusowi z wszy: "Karmiliśmy je własną krwią. W opaski na rękach i nogach wpinało się pudełeczka z wszami, aby nie mogły wyjść. Miały jeść do syta. Swędziało, a nie można się było drapać, boby nie przeżyły, a musiały się napić. Niemcy produkowali szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu z żołądków wszy zakażonych tyfusem. Karmiłam najpierw wszy zdrowe, ale dostałam tyfusu i myślałam, że umrę. Nie umarłam i potem mogłam już karmić zakażone, bo już się nie zakażałam".
Prof. Andrzej Jaczewski wspomina, że poznała tam niemieckiego lekarza, jednego z komisarzy. - Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby go, jako okupanta, nienawidziła. Ale kiedy już po wojnie jeździłem do Kolonii do pracy na uniwersytecie, wręczyła mi kartkę z nazwiskiem tego Niemca, z prośbą, aby go odnaleźć i powiedzieć mu, że w czasie okupacji zachowywał się przyzwoicie i pomagał Polakom. Chciała też, abym zorganizował mu jakąś pomoc. Nie znalazłem go. Ale to pokazuje, jakim człowiekiem była Michalina.

Po studiach codziennie przez pięć lat, od poniedziałku do piątku, jeździła z Warszawy do Białegostoku. Pracowała w szpitalu położniczym, była asystentką prof. Stefana Soszki.

Marzyła, aby być naukowcem. Otworzyła przewód doktorski, ale musiała przerwać. - Życie jej się pokomplikowało - opowiada profesor Izdebski. - Rozwodziła się z mężem. Miała kłopot z opieką nad dziećmi, potem ze zdrowiem. W końcu oczywiście zrobiła doktorat, ale w tamtym czasie przerwana kariera naukowa to była chyba jedna z największych jej tragedii. Bardzo przeżywała, że nie mogła się naukowo rozwijać.

W latach 50. była współzałożycielką Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa. Zajmowała się poradnictwem, jeśli chodzi o antykoncepcję, ale też jeśli chodzi o leczenie niepłodności. Jeździła po Polsce i uświadamiała dziewczyny i młode mężatki, jak się zabezpieczać przed niechcianą ciążą. Nierzadko usłyszała, że jest Hitlerem zabijającym polskie dzieci. Raz chciano ją obrzucić zgniłymi jajkami. W najlepszym razie straszono, że na jej spotkania przyjdą księża i dadzą jej popalić. Mówiła: - Mam to w dupie. Kobiety, ich jakość życia w komunistycznej Polsce - to się dla niej liczyło. O dziwo, to nie księża, ale lekarze ginekolodzy byli jej nieprzychylni. Miała na to swoją teorię: lekarze usuwają ciążę, bo dziewczyny nie znają antykoncepcji. Kiedy ją poznają, lekarze stracą zarobek.

Miała też nowatorskie i bardzo skuteczne metody leczenia bezpłodności - stymulację szyjki macicy prądem. Zrezygnowała z tego, kiedy jedna z jej pacjentek dostała zapaści. O pacjentkach zawsze mówiła: moje niepłodne.

- Pytałem ją często: "Skąd ty, Misiu, wiesz o tym czy tamtym?". Odpowiadała: "Moje niepłodne mi powiedziały". Przy czym mówiła o nich zawsze z wielką życzliwością. Z radością wspominała: "Wyobraź sobie, odwiedziła mnie moja niepłodna. I to z dorosłymi już dziećmi!". Albo relacjonowała: "Na ulicy jakaś pani rzuciła mi się na szyję. Przypomniała, że leczyłam jej mamę, dzięki czemu ona teraz jest na świecie". I zwyczajnie cieszyła się - opowiada profesor Izdebski.

W latach 70. razem z prof. Andrzejem Jaczewskim prowadziła w Warszawie poradnię dla młodzieży.

- Była to jedyna w swoim rodzaju poradnia, gdzie problemy medyczne dotyczące rozwoju, zwłaszcza w okresie dojrzewania, problemy seksuologiczne i wychowawcze, psychologiczne i społeczne były przedmiotem interdyscyplinarnej troski. Warunki mieliśmy podłe - ale to już tak bywa, że często w warunkach skrajnie trudnych dzieją się rzeczy wielkie. I Michalina tam właśnie prowadziła przychodnię ginekologiczną dla dojrzewających dziewcząt. Wyposażenie gabinetu przyniosła z domu - wspomina profesor Jaczewski. I przyjmowała dziewczęta - wszystkie, jakie tam przychodziły. W poradni obowiązywała całkowita anonimowość. Jeżeli pacjent nie chciał, nie musiał podawać nazwiska ani - co ważne - daty urodzenia. Dziewczęta głównie przychodziły z jednym problemem - bały się zajść w ciążę.
Była zwolenniczką mało znanej w Polsce metody zabezpieczającej przy pomocy kapturka nakładanego, trochę na wzór prezerwatywy , na szyjkę macicy. Nie uznawała pigułek, obawiała się, że tabletki nie są dostatecznie przebadane, głośno powątpiewała, czy jest możliwe, by hormonalna interwencja w biologię kobiety, zwłaszcza młodej dziewczyny, mogła być bez negatywnych następstw.

Porady doktor Wisłockiej polegały na szczerej rozmowie. Potrafiła stworzyć do takiej rozmowy odpowiedni klimat. Z nią o najintymniejszych sprawach rozmawiało się jak z kimś bliskim, kimś z rodziny. Dziewczyny często proponowały: - Może przyprowadzę do pani mojego chłopaka, pani go zobaczy i powie mi, czy jest wart tego, bym mu dawała... Chłopcy czasem przychodzili. I wtedy odbywała się poważna rozmowa o odpowiedzialności. Doktor Wisłocka pytała ich: - A dlaczego to dziewczyna ma się zabezpieczać, a nie chłopak? Dużo prościej jest używać prezerwatywy.

- W miarę rozwoju i narastania popularności poradni pojawili się jej wrogowie. Zaczęły się telefony z pogróżkami, zapytania, kiedy to uruchomimy burdel dla młodzieży? Były i inne, poważniejsze głosy: jakim prawem udzielamy porad dziewczynom bez wiedzy ich rodziców, czy nie boimy się odpowiedzialności za demoralizowanie nieletnich - wspomina prof. Jaczewski. Ale w świetle obowiązującego wtedy prawa lekarz mógł udzielić porady pacjentowi od 13. roku życia bez udziału rodziców. Mimo to poradnia nie przetrwała. Wybuchł pożar, po którym rozebrano budynek. Był solą w oku komunistycznych władz.

Zanim w 1976 r. "Sztuka kochania" pojawiła się na rynku oficjalnym, wydana przez Iskry, była najpierw sprzedawana nielegalnie, na bazarze, odbita na powielaczu. To było najpopularniejsze dzieło czasów PRL.

- To była pierwsza piracka książka - mówi prof. Izdebski. Pierwotny jej tytuł miał brzmieć: "Sztuka miłości", ale w tym czasie pod takim tytułem Zbigniew Lew-Starowicz publikował swój cykl wykładów. Wisłocka miała problemy z wydaniem swojej książki. W Komitecie Centralnym PZPR wstrzymano jej druk. "Sztuka kochania" przeleżała w KC PZPR kilka lat. Zapewne nie pomogło i to, że na 12 recenzji tylko dwie były pozytywne: profesorów Soszki i Andrzeja Jaczewskiego.

Były i inne problemy - na przykład to, że pierwsze w Polsce rysunki pozycji seksualnych ilustrujące książkę kojarzyły się władzy z pornografią. Ale kiedy książka się w końcu pojawiła, wybuchła prawdziwa eksplozja. - Nigdy przedtem ani potem nie widziałem takiego entuzjazmu i szału zakupów- wspomina prof. Jaczewski. W Polsce "Sztuka kochania" rozeszła się w nakładzie 7 mln. W Związku Radzieckim podobnie. Była też tłumaczona na angielski, japoński, chiński.

Michalina Wisłocka sama siebie zaliczała do osób niskoseksualnych. Rozbudzoną seksualnie kobietą poczuła się dopiero po trzydziestce i to nie dzięki mężowi, ale partnerowi, z którym żyła po rozwodzie z mężem. Choć to jej mąż Stach Wisłocki był jej pierwszą wielką miłością. Rozstała się z nim nawet nie dlatego, że odszedł do jej najlepszej przyjaciółki, bo przecież przez całe lata tworzyli ten małżeński trójkąt: ona, jej mąż i Wanda. Twierdziła, że jej to odpowiada. Ale prócz przyjaciółki mąż miał całe mnóstwo innych kobiet.

Profesor Izdebski opowiada: - Kiedy ją czasem pytałem o jakieś kwestie seksuologiczne, kręciła głową i dziwiła się: "Przepraszam, o czym ty mówisz?". Odpowiadałem: "Misia, mówię o seksie". A wtedy ona machała ręką: "Wiesz, mnie to już rzęsą zarosło". Miała swoiste poczucie humoru, ale też dystans do siebie. To było w niej piękne, że tak bardzo, z tak ogromną determinacją dbała o to, co dotyczy szczęścia polskiej rodziny. Podkreślała: "To, co było sensem mojego życia, to walka o szczęście polskiej rodziny". Profesor Jaczewski uważa, że nie ma w Polsce drugiej takiej osoby, która sama jedna dałaby szczęście tak wielu ludziom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki