Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Tłokiński: Winnych upadku Widzewa było więcej. Czasy Sylwestra Cacka to tylko kulminacja

Paulina Szczerkowska
Mirosław Tłokiński
Mirosław Tłokiński
Mirosław Tłokiński to jeden z zawodników Wielkiego Widzewa, który w latach 1981-1983 dwukrotnie zdobył Mistrzostwo Polski i dotarł do półfinału Pucharu Europy (dzisiejszej Ligi Mistrzów). W rozmowie z Pauliną Szczerkowską wspomina najlepsze czasy klubu z al. Piłsudskiego oraz analizuje przyczyny jego upadku.

Grał Pan w Widzewie w najlepszych dla tego klubu czasach. Drużyna eliminowała wtedy takie piłkarskie potęgi jak Manchester United, City czy Juventus. Skąd wzięła się wielkość tego zespołu? Klub z biednej Łodzi i pogrążonej w komunie Polski, grał jak równy z równym z najlepszymi... To tylko wybitni piłkarze czy coś więcej?
Właśnie o to chodzi, że coś więcej. Oczywiście że reprezentowaliśmy wysoki poziom piłkarskich umiejętności. Nie byliśmy jednak pod tym względem piłkarzami wybitnymi na skalę światową. Naszą siłą była umiejętność podejmowania inteligentnych wyborów taktycznych podczas meczów. Najważniejszym narzędziem walki był jednak charakter, pewność siebie i odwaga w walce z teoretycznie silniejszymi przeciwnikami. Jeśli chodzi o mnie, to bardzo ważnym elementem, który staram się pielęgnować przez całe życie, jest szacunek do kibiców. Właśnie za to fani w całej Polsce nadali nam przydomek zespołu z charakterem. Aby słowo stało się ciałem, trzeba jednak najpierw na to zasłużyć poprzez własną pracę i wyniki. Do dzisiaj wielu jeszcze tego nie zrozumiało. Nie zrozumiało, bo nie pojęli roli jaką miał w budowaniu klubu prezes Ludwik Sobolewski.

Właśnie, te czasy to również rządy najwybitniejszego prezesa w dziejach Widzewa. Jak dużą rolę w klubie odgrywał Ludwik Sobolewski?
Podczas mojego przemówienia skierowanego do kibiców na 100-lecie Widzewa porównałem prezesa Ludwika Sobolewskiego do zegarmistrza, który potrafił znaleźć i złożyć w jedną całość wszystkie elementy potrzebne do funkcjonowania dobrego zegarka. Polskiego, ale chodzącego ze szwajcarską precyzją i skutecznością. A jak Pani wie, w zegarku każdy element ma swoją wartość. Każdy inną, ale jednocześnie niepowtarzalną. Zegarek poprawnie odmierza czas tylko wtedy, gdy każde ogniwo pracuje według z góry ustalonych zasad. Taka była wielkość zegarmistrza i jego zegarka, czyli prezesa i jego zespołu.

W czasie gdy grał Pan w Widzewie nikomu nie przyszło pewnie do głowy, że tak potężny klub może przestać istnieć. Obserwował Pan co się działo z Widzewem na przestrzeni ostatnich kilku lat? Jakie błędy popełniono Pana zdaniem?
- Nie tylko obserwowałem, ale także przez trzy lata uczestniczyłem w tym jako członek Rady Nadzorczej. Właśnie te błędy popełniane przez radę, zarząd oraz trenerów były powodem mojej dymisji. I to w okresie sukcesów w postaci dwukrotnego 1. miejsca w I lidze i 9. miejsca w trzecim roku, po wejściu do Ekstraklasy. Opiszę to bardziej obszernie już niedługo w jednym z moich felietonów na blogu www.miroslawtlokinski.pl. Wracając do Pani pytania, najważniejszą rzeczą nie jest odpowiedzenie na pytania jakie błędy popełniono, ale także kto je popełnił? Według opinii publicznej i większości skorumpowanych, służalczych dziennikarzy winnym jest ostatni, czyli Sylwester Cacek. Ja także uważam go za winnego, ale nie głównego, a ostatecznego. Jego działalność to kulminacja, zakończenie dramatu, w którym sam wybrał sobie szekspirowską rolę. Dramat ten, jak każda sztuka wzięta z życia, miał jednak swój początek, środek i koniec. Początkiem był okres rządów Andrzeja Grajewskiego i Andrzeja Pawelca, a raczej działalność niejakiego „Fryzjera”. Środkiem była działalność ZB – Zawodowego Bajeranta, jak nazywam w swoich felietonach Zbigniewa Bońka. A główną winą Sylwestra Cacka nie było doprowadzenie do upadku klubu, ale kupienie od Bońka „zatrutego prezentu”. Cacek został po prostu „wpuszczony w maliny”. Resztę zrobiły jego cechy, takie jak brak rozeznania w temacie, chęć postawienia na swoim za wszelką cenę i otaczanie się niekompetentnymi ludźmi. To także będzie wkrótce tematem analizy i oceny jednego z moich felietonów. Niestety zauroczony i zaślepiony przez media naród kibicowski widzi tylko jedną stronę medalu. Według mojej oceny Sylwester Cacek jest sam sobie winien - nie dlatego że nie chciał zrobić dobrze (bo chciał bardzo), ale dlatego, że kompletnie nie wiedział jak to zrobić. Nawet wtedy, gdy opisałem i przepowiedziałem wszystko w liście dymisyjnym, skierowanym do niego i Rady Nadzorczej, nic nie zmienił. Tego do dzisiaj nie potrafię zrozumieć i wytłumaczyć.

Widzew był „zatrutym prezentem”? Dlaczego?
Zatrutym, bo już wcześniej objętym działalnością prokuratury. Wiedział o tym Boniek, ale nie kupujący, czyli Sylwester Cacek. Ceną za tę niewiedzę była kara nałożona przez PZPN, czyli zakaz pierwszego awansu Widzewa do Ekstraklasy w 2009 roku. Była to kara za korupcję z lat dotyczących okresu prezesury Zbigniewa Bońka.

Czym się różnił Widzew pod rządami prezesa Sobolewskiego od tego, który był dowodzony przez Cacka? Nie pytam tu oczywiście o aspekty sportowe, bo te są oczywiste. Wydaje mi się natomiast, że cała atmosfera wokół drużyny była inna...
To właśnie aspekt sportowy był jedynym powodem dojścia do takiej sytuacji i mojej dymisji z działalności w klubie. Do tego co powiedziałem wcześniej mogę dodać, że prezes Sobolewski wiedział czego chce oraz jak i z kim to zrobić. Plan i sposób realizacji były w jego głowie. Musiał tylko znaleźć w Łodzi, a potem w całej Polsce, odpowiadające temu projektowi elementy. To on kontrolował i koordynował wszystko – od transferów zawodników i trenerów, po sprawy administracyjne i finansowe. Miał jednego pomocnika i wykonawcę swoich poleceń w osobie kierownika Wrońskiego. To taki widzewski tandem. Wystarczająco dobry, aby doprowadzić nas do półfinału aktualnej Ligi Mistrzów i to bez wielkiego potencjału finansowego, ale z ogromnym ludzkim. Dzisiaj kluby mają całe sztaby ludzi, ale nikt nie potrafi myśleć jak on i stworzyć czegoś na nasze podobieństwo.

Widzi Pan szanse w inicjatywie kibiców i ludzi związanych z klubem, czyli Stowarzyszeniu Reaktywacji Tradycji Sportowych Widzew Łódź?
Na razie chciałbym pogratulować wszystkim, którzy pokazali ogromną determinację w walce o Widzew i skutecznie doprowadzili do jego reaktywacji. Tym samym stworzyli fundament, podwaliny pod nowy twór. Jeśli chodzi o szanse powodzenia to na razie jestem umiarkowanym optymistą. Moja odpowiedź dotycząca szans na skuteczność inicjatywę brzmi i tak i nie. Dlaczego? Wszystko zależy od wybranej formuły, której na razie nikt nie przedstawił i nikt nie zna, bo być może jest na nią jeszcze za wcześnie.
Co ma Pan na myśli?
Albo mówimy o wskrzeszaniu albo o narodzinach. Albo wskrzeszamy stare tradycje, albo doprowadzamy do narodzin nowych. Po niektórych spektakularnych wypowiedziach ludzi związanych z klubem mam wrażenie, że odpowiedź na pytanie - co to jest drużyna z charakterem i jak ją stworzyć, jest ciągle otwarta, czyli niezrozumiała. Mogę się oczywiście mylić, ale mógłbym podać wiele przykładów na to, że tak jest. Oczywiście nie mam zamiaru krytykować kogokolwiek w tej fazie i sytuacji klubowej. Myślę, że ze względu na brak bezpośredniego wglądu w przebieg prac w Widzewie wycofam się całkowicie z analizowania ich rozwoju oraz krytykowania czy dawania jakichkolwiek rad. Po prostu nie mam prawa. Tracąc na przykład możliwość cotygodniowego podglądu meczów Widzewa, tracę tym samym moją wiarygodność w obiektywnej ocenie rozwoju gry mojego byłego klubu.

Pana zdaniem to dobrze, że powstało nowe Stowarzyszenie? Klub gra w IV lidze, czyli V klasie rozgrywkowej. Tak nisko nie był jeszcze nigdy. Mimo tego w widzewskim środowisku panuje spory entuzjazm. Ludzie w końcu widzą szansę na odbudowę potęgi Widzewa.
Z własnego doświadczenia szkoleniowego z młodzieżą wiem, że im większy upadek, tym łatwiejsze i bardziej spektakularne są przemiany. Wszystko zależy od planu i zastosowania w nim wszystkich elementów potrzebnych do osiągnięcia określonego celu. Słyszałem o planie wykupienia udziałów przez kibiców i fanów Widzewa. To piękna idea, ale wymagająca zebrania około 6 mln zł. To dużo, ale dziesięć razy mniej niż włożył w klub Sylwester Cacek. A i tak je stracił. To dowód na to, że pieniądze są potrzebne, ale nie są jedynym gwarantem sukcesu. Ale to tylko plan finansowy, marketingowy. A Widzewowi potrzebna jest przede wszystkim dobra strategia szkolenia młodzieży. Dlatego tym bardziej potrzebny jest jeden plan w tego typu przedsięwzięciu i jeden człowiek odpowiedzialny za jego realizację. Wierzę w większy i skuteczniejszy potencjał klubu w sferze organizacyjnej i marketingowej. Ci ludzie z niczego są w stanie doprowadzić do powolnego, ale wielkiego rozkwitu Widzewa. Natomiast pytanie dotyczące skuteczności pracy szkoleniowej z młodzieżą jest jak na razie w martwym punkcie. A to klucz do sukcesu. Jeśli natomiast ich celem będzie „nabicie sobie kasy”, to marnie to widzę. Inaczej mówiąc – słowa to jedno, a czyny drugie. Wierzę jednak, że aktualni działacze staną na wysokości.

Łódź chyba po prostu nie ma szczęścia do klubowych właścicieli. W 2002 r. Widzew do bankructwa doprowadzili Andrzej Grajewski i Andrzej Pawelec, ale za ich czasów można było chociaż cieszyć się z Mistrzostw Polski i gry w Lidze Mistrzów. Notabene ostatniej Ligi Mistrzów z polskim klubem...
Nie chciałbym być złośliwy, ale tytuł tytułowi nierówny. Każda z tych generacji zdobyła po dwa tytuły mistrzowskie. Różnica między nami polegała na tym, że pokolenie Smudy grało w Lidze Mistrzów, a pokolenie Żmudy w niej wygrywało, przechodząc do następnych rund i tak aż do półfinału. Dlatego Smuda Żmudy w praktyce nigdy nie przebije, chyba że w mediach. Szacunek za ich osiągnięcia się należy, ale bez porównywania.

Grał pan za granicą, teraz prowadzi pan szkółkę piłkarską w Szwajcarii. Co jest nie tak z polską piłką, że polskie kluby wciąż nie osiągają żadnych sukcesów? To wina polskiego systemu szkolenia? Nie wierzę, że w Polsce rodzi się mniej utalentowanych chłopców niż np. w Niemczech.
Ma Pani całkowitą rację. W Polsce nie tylko nie ma mniej talentów, ale powiem więcej, są chłopcy bardziej utalentowani niż nasze pokolenie. Ukazałem to już dawno temu na moim blogu w artykule zatytułowanym „Przyszłość jest na wsi”. Nikt nie wyciąga z tego wniosków na skalę krajową. Różnica między nami polegała tylko na sposobie wychowania i metodach szkolenia. Mówię „tylko”, a powinienem powiedzieć „aż”. Dlaczego? Bo właśnie w tym tkwi cała tajemnica. W Polsce aktualnie nie ma niestety ani jednego ani drugiego. Kto jest temu winien? Proszę porównać zrealizowane plany i działalności prezesów federacji niemieckiej, francuskiej, szwajcarskiej czy hiszpańskiej, a naszego „uzdrowiciela” oraz jego PZPN-u. Odpowiedź na Pani pytanie będzie gotowa pod każdym kątem.

Chciałby Pan kiedyś zająć się pracą z polską, a może nawet widzewską, młodzieżą?
Nie tylko chciałbym, ale traktuję to jako obowiązek, zadanie i cel mojego życia. Czy będzie to w Łodzi? Bardzo bym chciał, ale nie zawsze będzie to zależało ode mnie. Dlaczego? Jak mówi tekst jednej z polskich piosenek – „Bo do tanga trzeba dwojga”.

Mirosław Tłokiński regularnie udziela się w mediach społecznościowych. Oto adresy pod którymi można znaleźć jego felietony:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki