Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasze rozmowy: Chcę być blisko człowieka. W życiu i w teatrze

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
mikołaj chroboczek
Rozmowa z Mikołajem Chroboczkiem, aktorem Teatru im. S. Jaracza w Łodzi

Ukończyłeś łódzką Szkołę Filmową, widzowie pamiętają cię z nagradzanego spektaklu dyplomowego „Ślub” w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego: otrzymałeś wyróżnienie za rolę Ojca. Potem jednak wywędrowałeś z Łodzi, by w tym roku wrócić i dołączyć do zespołu Teatru imienia Stefana Jaracza. Co musiało się w tym czasie wydarzyć, byś ponownie znalazł się w Łodzi?

Pracując z Waldemarem Zawodzińskim przy dyplomowym „Ślubie” marzyłem, by znaleźć się w zespole Teatru Jaracza. Świetnie nam się wówczas współpracowało, z moimi koleżankami i kolegami z roku kochaliśmy ten spektakl, zagraliśmy go ponad sześćdziesiąt razy, mieliśmy wrażenie, że dopiero wtedy zrozumieliśmy, na czym ta praca polega. Tak się jednak złożyło, że wtedy Waldemar Zawodziński przestał być dyrektorem „Jaracza”. Tuż przed Festiwalem Szkół Teatralnych, nasz wykładowca, krytyk teatralny Łukasz Maciejewski, zorganizował nam warsztaty z Borysem Szycem, który obejrzał nasze dyplomy: „Ślub” i „Jungle People”. Po jakimś czasie Borys Szyc do mnie zadzwonił i powiedział, że chciałby mnie polecić do swojego teatru, czyli Teatru Współczesnego w Warszawie. Nie minęły dwa tygodnie i dyrektor Maciej Englert zaprosił mnie na rozmowę wstępną. Zaproponował mi udział w swoim nowym wówczas spektaklu, czyli „Fantazym” Słowackiego, gdzie miałem zagrać rolę Jana. Byłem już wtedy po debiucie teatralnym, spektaklu „Ballada o Nowej Hucie” w Teatrze Ludowym w Krakowie z Piotrem Waligórskim, ale nie miałem kolejnych propozycji, więc podjąłem temat. Pomyślałem sobie: dobry teatr, wspaniali aktorzy, Warszawa, duży rynek pracy, czyli nie ma się co zastanawiać. Mimo że się urodziłem w Warszawie, to nigdy tam nie mieszkałem, nie znałem tego miasta, a tym bardziej specyfiki tamtejszego teatru. Pomógł mi bardzo Borys Szyc, który był moim przewodnikiem po tym świecie. Rozpoczęliśmy próby i okazało się jednak, że nie bardzo potrafiliśmy się z dyrektorem dogadać, w trakcie pracy zmienił mi rolę na epizodyczną postać Kałmuka. Było mi oczywiście przykro, miałem poczucie, że źle wykonałem zadanie i nie potrafiłem się odnaleźć. Potem zagrałem w spektaklu Jarosława Tumidajskiego „Bucharest Calling”, który uwielbialiśmy, były też inne role, ostatecznie zrobiłem tam sześć tytułów, mogłem podglądać wybitnych artystów. Miałem jednak poczucie, że ciągle nie dostaję swojej szansy. Spędziłem tam cztery i pół roku, zapragnąłem zmiany. Byłem w Krakowie na spektaklu „Sekretne życie Friedmanów” w reżyserii Marcina Wierzchowskiego, którego znałem jeszcze z zajęć ze Szkoły Filmowej; zachwycony tym, co zobaczyłem, napisałem do niego mail. Po roku Marcin Wierzchowski się do mnie odezwał, z informacją, że robi „Idiotów” w „Jaraczu” i zaprasza mnie do współpracy. Ucieszyłem się, poprosiłem dyrektora Englerta o zgodę na udział w tym przedstawieniu, w „Jaraczu” już ponownie był Waldemar Zawodziński. Przyjechałem do Łodzi i spotkałem się z serdecznym powitaniem. Zacząłem próby, we Współczesnym miałem wejść w kolejny spektakl, zaczęło się to dublować z planami dotyczącymi „Idiotów” i po rozmowie z dyrektorem Zawodzińskim postanowiłem przenieść się do Łodzi. I była to najlepsza moja decyzja teatralna od lat.

Może więc taka szkoła, jak „Współczesny”, była na początku potrzebna?

To było cenne doświadczenie, otrzaskałem się tam z żelaznym, repertuarowym, mieszczańskim teatrem. Zobaczyłem, co to znaczy zagrać ponad dwadzieścia przedstawień w ciągu miesiąca. Nauka warsztatu u boku fantastycznych, doświadczonych aktorów, jak Krzysztof Wakuliński, Krzysztof Kowalewski, Marta Lipińska czy Borys Szyc, to również rzecz bezcenna. Zobaczyłem też, jak wygląda praca w filmie, telewizji, radiu. Ciągle mieszkam w Warszawie.

Wspomniałeś o debiucie w Teatrze Jaracza, czyli roli w „Idiotach” Marcina Wierzchowskiego, spektaklu mocno niekonwencjonalnym. Czy pociągają Cię nietypowe zadania aktorskie, czy pragniesz aktorskich sztosów, jak Hamlet?

Każdy ma do tego indywidualne podejście. Nigdy nie myślałem, że bardzo bym chciał zagrać konkretną rolę. Bardziej mnie interesuje nie co, ale z kim - żeby pracować w fajnym, twórczym zespole, który pozwoli się każdemu wypowiedzieć. Wtedy przestaje to być pracą, a zamienia się w kolektywną, fantastyczną przygodę. Marcin Wierzchowski potrafi jednoczyć ze sobą ludzi i tak też się stało w przypadku „Idiotów”. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, improwizowaliśmy, wykonywaliśmy rozmaite zadania, także poza teatrem, nawet na kilka dni wyjechaliśmy wspólnie poza Łódź. Więzi między nami się zacieśniły, zaprzyjaźniliśmy się. I takie relacje, taki styl pracy mnie pociąga, bo wówczas rodzi się silna potrzeba wspólnego zrobienia spektaklu. Co nie oznacza, że nie interesuje mnie teatr klasyczny, jak u Macieja Englerta: mocno wyprowadzony z autora. Najbardziej pragnąłbym różnorodności.

Czy uruchamiasz się w relacjach z innymi, czy też się alienujesz i trzeba do Ciebie docierać powoli?

Jestem bardzo towarzyską osobą, zawsze wokół mnie było i jest wielu ludzi. Dla mnie życie w relacjach międzyludzkich jest bardzo ważne. I wydaje mi się, że to jest właśnie istota teatru. Tu się nie przychodzi, by skupić się na indywidualnym zadaniu lub odwalić swoją robotę. Z grupy wydobywa się zupełnie inna energia, niż z solowych działań.

W Twojej kolejnej premierze w Łodzi, czyli spektaklu „Kto zabił Kaspara Hausera”, w przerwie bierzesz udział w scenie, w której musisz się wykazać naturalną czujnością na widzów. Lubisz czerpać z ludzi, podglądać ich?

Wydaje mi się, że mam dość specyficzne spojrzenie na otoczenie i poczucie humoru. Interesują mnie w ludziach takie elementy, które może dla innych są nieważne. Nie potrafię pracować taką metodą jak Dawid Ogrodnik czy Daniel Day-Lewis, czyli totalnego naśladownictwa, wejścia w fizyczne cechy postaci. Obserwuję ludzi, lubię z nimi spędzać czas, przyglądam się ich zachowaniom, nie stosuję jakiejś metody. Zawierzam intuicji i kilka osób utwierdziło mnie w tym, że warto temu zaufać: jeśli czujesz, że gdzieś jest schowana dramaturgia sceny, to idź za tym. Poszukaj w sobie sposobu na daną scenę. Moją zabawą jest intuicyjne granie.

Znakomicie w tym spektaklu śpiewasz i w dodatku to podobno Twój utwór...

Tak, to moja piosenka. Napisałem tekst, pomógł mi ją skomponować nasz realizator muzyczny. Bardzo lubię śpiewać, a reżyser Radek Stępień pozwolił nam różne własne pomysły do tego spektaklu dodawać. Ja zaproponowałem właśnie tę piosenkę.

Czy myślisz zatem o projekcie czysto muzycznym?

Muszę się przyznać, że śpiewanie i muzykę ostatnio bardzo zaniedbuję. Mam też w sobie opór wobec takich dodatkowych działań. Bardzo skrupulatnie zajmuję się tym, czego się wyuczyłem. Zawsze chciałem być aktorem dramatycznym, to mnie pasjonuje. Muzykę traktuje hobbystycznie, jestem samoukiem. Nagrywam różne piosenki, ale trzymam jej w szufladach. Mój brat bliźniak ma zespół muzyczny, który się nazywa się Chłopy, czasem mu pomagam. I wiem, że gdybym się chciał na poważnie zająć muzyką, to musiałbym troszeczkę odsunąć to, co robię zawodowo. Może kiedyś do muzyki wrócę, na razie wystarczy mi to, że mogę czasem sobie pośpiewać w teatrze, czy z moimi przyjaciółmi w różnych okolicznościach.

Teraz jesteś w zespole spektaklu przygotowywanego na scenę „Jaracza” przez Mariusza Grzegorzka. U tego reżysera wszystko jest możliwe. Możesz zdradzić co nieco z tego, co dzieje się na próbach?

To rzeczywiście niezwykła praca, spektakl ma być integralną częścią tryptyku, na który już składają się dwa dyplomy przygotowane ze studentami Szkoły Filmowej: „Pomysłowe mebelki z gąbki” i „Nie jedz tego! To jest na święta!”. Nasz spektakl nosi tytuł „Dzieci widzą duchy”, jest fajna obsada, bo Marek Nędza, Agnieszka Skrzypczak, Paulina Walendziak, Ela Zajko, Mateusz Więcławek, Mateusz Czwartosz. Bardzo się w tym gronie lubimy, świetnie nam się razem pracuje. Znamy się ze szkoły, z Mariuszem Grzegorzkiem robiłem film „Śpiewający obrusik”. To bardzo muzyczne przedstawienie, będzie dużo śpiewania solowego, zespołowego, chóralnego. Trochę będziemy oswajali w tym spektaklu temat śmierci, tego, co w dzieciństwie człowieka formułuje. Czerpiemy z naszego prywatnego życia, dużo rozmawiamy, wymieniamy się doświadczeniami, próbujemy wśród rozpalonych świeczek, energia jest niezwykła. Premiera planowana jest na koniec lutego. Spodziewam się, że wielu widzów będzie zaskoczonych.

W kinie mogliśmy Cię niedawno zobaczyć w filmie „Ikar. Legenda Mietka Kosza” Macieja Pieprzycy w bardzo udanej roli przyjaciela głównego bohatera, Gutka, która zostaje w pamięci. Dobrze się czujesz na filmowym planie?

To względna sprawa. Bo to znowu zależy od ludzi. Z Maciejem Pieprzycą pracuje się trochę jak w teatrze, On długo przed rozpoczęciem zdjęć organizował próby, spotykał ze sobą bohaterów, rozmawiał, opowiadał, pomagał zainstalować się w świecie, o którym chce opowiadać. Pozwalał aktorom szukać, naginać trochę scenariusz. W kinie to rzadkość, bo zwykle nie ma na to czasu. A od aktora niewiele zależy. Jeżeli reżyser potrafi wyzwolić energię swoistej wspólnoty, to myślę, że wszystko się dobrze kończy. Maciej także nas, grających drugo i trzecioplanowe role nie potraktował przedmiotowo, tylko nad każdym pochylił się z czułością, zajął się każdym szczegółem. Pozwolił mnie i Dawidowi byśmy znaleźli kumpelską, przyjacielską więź, byśmy mogli ze sobą spędzać sporo czasu. Lubię film i mam nadzieję, że film też mnie polubi, zdaję sobie sprawę, że mam charakterystyczne warunki. W „Ikarze” rzeczywiście chyba się udało. Nikt nie lubi siebie oglądać, a ja podczas projekcji nie czułem wstydu.

Należysz już do tego pokolenia aktorów, którzy nie próbują się „zagrywać”, pokazywać aktorskiego warsztatu, tylko sprowadzają występ do maksymalnej zwyczajności. To wybór, czy tego uczycie się teraz w szkole aktorskiej?
Moim zdaniem ludzie już nie chcą oglądać aktorstwa gwiazdorskiego, fajerwerków umiejętności. W szkole miałem bardzo fajny rok, moi wszyscy koledzy pracują w repertuarowych teatrach, robią świetne rzeczy. Mieliśmy w sobie wielką determinację (ja na przykład dostałem się na wydział aktorski za trzecim razem), poczucie, że wiemy czego chcemy, że mamy w sobie dojrzałość. Wiedzieliśmy, że nie chcemy świecić z okładki „Vivy”, tylko naprawdę nam zależało na robocie. A wtedy szybko się orientujesz, że ludzie nie oczekują popisów, tylko pragną człowieka, który jest podobny do każdego z nich. Gdy oglądam jakiś spektakl, najbardziej interesuje mnie to, z czym mogę się utożsamić, do czego mogę się odwołać w swoim wewnętrznym życiu. Oczywiście, czasem użycia pewnej konwencji wymagają spektakle formalne, jak na przykład „Ślub” Gombrowicza. Ale jeżeli nie ma takiej konieczności, to moim zdaniem nie warto. Teatr się zmienił, dzisiaj wszystko jest zanurzone w realizmie, naturalizmie, widza jest coraz trudniej oszukać. On nie chce złudzenia, woli mieć bohatera blisko, tak jak w filmie czy serialu. Ktoś powie: to jest śmierć teatru, ja tak nie uważam. Język teatru się zmienia tak, jak ten, którego używamy na ulicy. Dwadzieścia lat temu ludzie mówili „klawo”, dzisiaj „zajebiście”. Trzeba za tym iść, szanować tradycję, ale być we współczesności.

Intensywnie i ciekawie zaistniałeś w pierwszym roku w Teatrze Jaracza. Zostaniesz w Łodzi na dłużej?

Mam poczucie, że odnalazłem swój zespół. Nigdzie się nie wybieram, jest mi tu dobrze. Chcę się tu zadomowić i zrobić dużo fajnych rzeczy. Widzę tutaj na to możliwości.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki