Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przyjdźmy do opery, wrzućmy luz i cieszmy się życiem, tym, co mamy dla siebie dzisiaj

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Solistki Dorota Wójcik i Joanna Woś
Solistki Dorota Wójcik i Joanna Woś Krzysztof Szymczak
Rozmowa z Roberto Skolmowskim, reżyserem inscenizacji opery Gaetano Donizettiego „Viva La Mamma!”, której premiera odbędzie się dziś i w niedzielę w Teatrze Wielkim w Łodzi.

„Viva La Mamma!” to opera buffa, czyli z założenia dająca powody do radości i zabawy. Odnoszę jednak wrażenie, że w Polsce mamy nadzwyczaj poważne podejście do opery. Czy Pana zdaniem nasza publiczność dojrzała już do tego, żeby w operze śmiać się do rozpuku?

Z poczuciem humoru rzeczywiście mamy kłopot. Głównie dlatego, że jesteśmy opasani i sterroryzowani kabaretowym rechotem. Proszę zwrócić uwagę, że publiczność i sympatycy dzisiejszego kabaretu nie śmieją się uczestnicząc w tych widowiskach. Powstał zaś nowy gatunek odbioru, który nazywam rechotem. Jest on absolutnie niekontrolowany, bowiem ludzie przestali słuchać i reagować na słowo. W ten sposób zanikł dowcip, który jest związany z refleksją. Dla mnie wzorem był i jest Kabaret Starszych Panów, uwielbiam dowcip Monty Pythona - to są przykłady żartu szczególnego, o którym wspaniały Stanisław Tym, który oby tworzył jak najdłużej, mówi do publiczności: „O, to było trudne, brawo, że państwo złapaliście!”. Ten rodzaj poczucia humoru zaczyna być spychany przez okropny rechot - chciałoby się powiedzieć: rechot historii?

Miejmy jednak nadzieję, że publiczność operowa pielęgnuje w sobie pragnienie pięknej zabawy. Różni się ona w różnych teatrach?

Przeżywałem takie sytuacje, że jechałem z przedstawieniem na południe Niemiec i spektakl był odbierany świetnie, wszyscy bawili się cudownie. Po czym impresario mówił do mnie: „Teraz grasz na północy i musisz przerobić te cztery strony, bo one tam w ogóle nie zostaną odebrane, tam mają inny rodzaj poczucia humoru”. W Polsce też tak jest. To samo przedstawienie było zupełnie inaczej odbierane w Poznaniu czy Krakowie, a jeszcze inaczej na Śląsku, we Wrocławiu lub w Łodzi. Tak było zawsze. A teraz mam wrażenie, że jak wiele rzeczy spsiało, tak i spsiało nam poczucie humoru. Mój ukochany liryczny humor jest dziś już chyba nieodbieralny. Stracha mam więc wielkiego. W przypadku Donizettiego zabezpieczyłem się tym, że staramy się ułożyć kilka warstw dowcipu, by każdy miał coś miłego dla siebie. Ale pietra mam potwornego, czy ten rodzaj żartu będzie dostatecznie atrakcyjny dla wyrafinowanej łódzkiej widowni.

Nadęcie trzeba zatem zostawić w domu...

Najważniejsza sprawa, to czy rzeczywiście publiczność zechce włączyć luz i czy kandelabry, purpurowe siedzenia opery nie przyblokują reakcji widzów. To się często zdarza, że jak gra się przedstawienie w innej przestrzeni niż opera, to publiczność reaguje znakomicie. Natomiast gmach i wnętrze opery trochę ją powstrzymuje, bo - że się tak wyrażę - „nie uchodzi”. A ja myślę, że uchodzi, bo opera od początku przebiegała niemalże równolegle w dwóch wymiarach: tym tragicznym i bardzo serio oraz tym żartobliwym, wesołym, rozpasanym. My dzisiaj zapraszamy szanowną łódzką publiczność na festiwal buffo. To jest buffo nie tylko na scenie, ale również w muzyce, ponieważ nic, co robimy na scenie nie bierze się samo z siebie, lecz jest wzięte z muzyki. To Donizetti i jego muzyka namawiają nas do frywolności, braku pohamowania. Jak to zostanie przyjęte, Bóg raczy wiedzieć. Z tyłu głowy mam też przeświadczenie, że to nie my się mamy bawić na scenie, tylko bawić się ma publiczność. Uginają się trochę pode mną kolana, bo to jest również dla mnie powrót po latach do Łodzi. Ale ci, którzy się dobrze bawili na moim „Don Pasquale” czy „Napoju miłosnym” w łódzkim Teatrze Wielkim, znajdą tu podobne emocje, a nawet tę cudowną piątkę bohaterów oraz wspaniałych tancerzy i aktorów: Beatę Brożek, Krzysztofa Pabjańczyka, Adama Grabarczyka, Tomasza Jagodzińskiego, Jana Łukasiewicza. Ci sami bohaterowie rodem z commedii dell’arte i ich odtwórcy pojawiają się i tutaj. To był mój warunek. Mamy w spektaklu wspaniałe śpiewaczki, Joannę Woś i Dorotę Wójcik, znakomitych śpiewaków, wśród których gwiazdą absolutną jest Piotr Miciński. Ale widzowie zobaczą również, że Łódź ma tak wielką artystkę, jak wspomniana Beata Brożek. To jest to dodatkowe tło, które budujemy. Całość zawieszamy również w pewnym transgalaktycznym sosie, będzie trochę science-fiction, ale z dużym przymrużeniem oka.

Dla artysty robienie przedstawienia o teatrze w teatrze jest przyjemnością czy też ryzykiem, że może odsłonić za dużo?

Jest wielką frajdą. Zajmuję się operą dziesiątki lat. Jako zygota już, w brzuchu mamy, śpiewałem z nią w „Onieginie” na scenie Teatru imienia Stefana Jaracza w Łodzi. Urszula Walczak, czyli moja mama, dość wcześnie wprowadziła mnie w świat opery. Ja ten świat oglądałem jako płód, potem przez lata się w operze wychowywałem. Muszę więc przyznać, że to przedstawienie jest w jakiejś mierze autotematyczne. Opera zostanie pokazana trochę tak, jak ja ją widzę, a co jest ukryte przed widownią. Te różne śmieszne rzeczy, dziwactwa, anegdoty, które wprowadzamy do przedstawienia, to jest właśnie moja opera. Dlatego ją kocham, bo jest piękna, urocza i cudowna. To najpiękniejszy świat jaki znam. A może nie znam innych?

Budujący jest ten optymizm. Mieści się on również w przesunięciu akcji nieco w przyszłość, bo oznacza, że opera i teatr ciągle będą dla nas ważne i będą nas cieszyć...

Oczywiście, że tak. Ostatnio przejrzałem sobie „Księcia” Machiavellego i tam nagle przeczytałem, że hańbą dla władcy jest nie szanować i nie dbać o sztuki różne, które Machiavelli wymienia. Operze i teatrowi nic nie grozi. Odkąd istniał świat, istniał teatr, a potem bardzo szybko pojawiła się opera. I nic złego nie może się wydarzyć. A najważniejsze, proszę państwa, jest to - o czym też mówi teatr - że życie jest piękne. Jest niestety niesprawiedliwie krótkie, ale jest tak cudowne i pełne radości. Uwielbiam żyć chwilą i tym, że liczy się tylko teraz. A im trudniejsze czasy, im więcej mamy z nimi i z czasem problemów, to tym więcej potrzeba świadomości, że należy żyć tym, co jest dzisiaj, bo to wszystko, na co możemy liczyć. Przeszłości już nie ma, przyszłość jest niewiadomą, ale dziś znamy. I teraz przyjdźmy do opery, wrzućmy luz i popatrzmy, że ten zwariowany świat, który oglądamy na scenie, przypomina trochę nasz świat codzienny. I patrzmy na nasze życie nie poprzez to, że mamy dziwnych polityków. Stało się tak, że podstawowym, najważniejszym sposobem bycia człowieka jest homo politicus. To jest jakaś bzdura. Podstawowym, najważniejszym i najcudowniejszym rodzajem człowieka jest homo sapiens - myślący człowiek. I to jest fantastyczne. Ostatnio widziałem taką zabawę w internecie polegającą na zadawaniu pytania, co by pani/pan zrobiła/zrobił, gdyby pani/pana córka urodziła homo sapiens. Odpowiedzi były niezwykłe. Tych, którzy lubią taki dowcip, zapraszam do opery.

Primadonna w „Viva La Mamma!” ma swoje kaprysy. Proszę zdradzić, czy łódzkie gwiazdy są kapryśne?

Ależ oczywiście i to strasznie! Stawiają warunki, mają olbrzymie oczekiwania... Kiedyś wielki mistrz batuty, Tadeusz Kozłowski - moim zdaniem najwspanialszy dyrygent operowy, jakiego mamy i dbajcie o niego w Łodzi bardzo - powiedział mi taki żart. Zapytał mnie, jaka jest różnica między śpiewaczką a terrorystą. Popatrzyłem na Tadeusza ze zdziwieniem, a on powiedział: „Stary, z terrorystą możesz negocjować”.

I wszystko jasne. Widzimy się w Teatrze Wielkim i zobaczymy, jak wypadną negocjacje artystów z publicznością...

CZYTAJ INNE ARTYKUŁY

od 7 lat
Wideo

Zmarł wybitny poeta Ernest Bryll

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki