Przyspieszony ślub i przeszło siedemdziesiąt lat wspólnego życia

Materiał informacyjny Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Maria i Henryk Gołębiowscy to jedni z najbardziej znanych powstańców warszawskich, którzy po wojnie mieszkali w Łodzi i tutaj zmarli. Przeżyli razem ponad 70 lat. To dzięki nim w naszym mieście stanął pomnik upamiętniający Powstanie Warszawskie.

Byli szczęśliwi, że ich miłość przetrwała wojnę, Powstanie Warszawskie i inne wydarzenia. W łódzkim mieszkaniu państwa Gołębiowskich, w centrum Łodzi, pełno było pamiątek rodzinnych. Na starych zdjęciach można było zobaczyć rodziców, tak pana Henryka, jak i pani Marii.

- Moja rodzina pochodzi z Łodzi, ale męża z Warszawy - zaznaczała prof. Maria Gołębiowska, która przez wiele lat leczyła i szczepiła łódzkie dzieci.

Lucyna Jungowska, mama pani Marii, przed wojną była nauczycielką. Uczyła w szkole przy ul. Abramowskiego w Łodzi. W tym mieście poznała swojego męża Edwarda. Przyjechał on z Warszawy, by skończyć znaną w całej Polsce szkołę włókienniczą przy dzisiejszej ul. Żeromskiego. Uzyskał tytuł technika włókiennika. Przez wiele lat był kierownikiem wykańczalni w fabryce Scheiblera i Grohmana. Rodzina pani prof. Marii Gołębiowskiej mieszkała w służbowym mieszkaniu przy ul. Tylnej 1. Pani profesor miała starszego brata i młodszą siostrę. Jan Michalski skończył łódzkie gimnazjum Zimowskiego i jeszcze przed wojną rozpoczął studia chemiczne na Politechnice Warszawskiej. Po wojnie został profesorem. By jednym z wybitnych polskich chemików. Wykładał na Politechnice Łódzkiej, założył łódzki oddział Polskiej Akademii Nauk, był profesorem Cambridge. Jego żona Maria, z domu Wejchert, to emerytowany profesor chemii wydziału farmacji Akademii Medycznej w Łodzi. Chemikiem była też zmarła siostra Marii Gołębiowskiej, Aleksandra. Była profesorem w Polskiej Akademii Nauk. Z kolei jej mąż profesor Romuald Skowroński, też chemik, był rektorem Uniwersytetu Łódzkiego.

ZOBACZ CO PISZEMY O POWSTANIU

Na pomoc walczącej Warszawie

We wrześniu 1939 roku ojciec pani Marii, Edward Michalski ruszył na pomoc walczącej Warszawie.

- Tata pojechał do swego brata, ale wojna zaskoczyła rodzinę brata na wakacjach, więc zastał puste mieszkanie- opowiadała prof. Maria Gołębiowska. - Tułał się po tej Warszawie, by w końcu ku naszej wielkiej radości wrócić do Łodzi. A wracał ze stolicy pieszo.

Jednak w czasie tej podróży Edward Michalski przeziębił się. Zachorował na zapalenie płuc, wystąpiły powikłania. W listopadzie 1939 roku Edward Michalski zmarł w łódzkim szpitalu Świętej Rodziny. Niedługo po tym do mieszkania Michalskich przy ul. Tylnej wpadli Niemcy i kazali się wyprowadzać.

- Mama po przejściach związanych ze śmiercią taty, miała atak pęcherzyka żółciowego - opowiadała pani Maria. - W naszym domu mieszkali Niemcy, Lachmanowie. Z ich synami bawiłam się na podwórku. Gdy weszli hitlerowcy, mama kazała mi biec po pana Lachmana. On porozmawiał z policjantami i dostaliśmy tydzień na wyprowadzkę. Dzięki temu nie znaleźliśmy się w obozie przy ulicy Łąkowej, jak wielu wysiedlanych łodzian.

Rodzina Michalskich wyjechała do Warszawy. Dzięki pomocy Rady Głównej Opiekuńczej dostali mieszkanie przy ul. Elektoralnej. Pani Maria zrobiła najpierw tzw. małą maturę w szkole im. Słowackiego. A potem zaczęła studiować medycynę na tajnych kompletach Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Po Wielkanocy 1944 roku poznała przystojnego studenta ekonomii, Henryka Gołębiowskiego. Zaręczyli się. Jego ojciec, też Henryk, był warszawiakiem z krwi i kości. W czasie walk o Lwów, w 1919 roku, został ciężko ranny. Ponad dwa lata przebywał w szpitalu. Potem został zawodowym oficerem. Służył w Nowym Dworze Mazowieckim, a przez ostatnie lata przed wybuchem wojny był dowódcą kompanii reflektorów przeciwlotniczych w obronie Wybrzeża. We wrześniu 1939 roku walczył w obronie Oksywia. Potem trafił do niewoli. Całą wojnę przeżył w niemieckim oflagu. Jego żoną została Stanisława, z domu Proczke. Jej ojciec miał majątek na Kielecczyźnie. Jeszcze przed pierwszą wojną światową kupił na Śląsku kopalnię, ale okazało się, że nie ma w niej węgla. Potem rodzina Proczke mieszkała pod Warszawą, a następnie koło Brodnicy.

- Rodzice poznali się w ciekawy sposób - opowiadał Henryk Gołębiowski.- Siostra mamy, Henryka wyszła za mąż za brata taty, Bolesława, który był potem księgowym w Starachowicach. Dzięki ich związkowi poznali się moi rodzice.

Niezapomniany wybuch powstania

1 sierpnia 1944 roku państwo Gołębiowscy nie zapomną do końca życia. Maria Michalska studiowała na drugim roku medycyny, tak jak inni studenci należała do Armii Krajowej. Jej przyszły mąż, Henryk był kapralem podchorążym, dowódcą drużyny w zgrupowaniu „Baszta”. Studiował na tajnych kompletach w Szkole Głównej Handlowej. Pani Maria była akurat ciężko chora na odmiedniczkowe zapalenie nerek. Była w domu z mamą Lucyną. W momencie wybuchu powstania miała dostać pierwszy rozkaz, ale nikt go nie przyniósł. Pojawił się za to Henryk, który do przyszłej teściowej i żony przyprowadził swoją mamę Stanisławę.

- Mieszkaliśmy na ulicy Grzybowskiej, naprzeciw były koszary policji niemieckiej- wspominał Henryk Gołębiewski. - Dostałem rozkaz, wiedziałem, że za kilka godzin wybuchnie powstanie. Wiedziałem, co w tamtym miejscu może grozić mamie.

Henryk Gołębiewski, pseudonim „Kaczor”, pojechał na zbiórkę swojego batalionu na Mokotów. Mieli zaatakować Tor Wyścigów Konnych na Służewcu. Ale z plutonu zgłosiła się tylko jego drużyna. Reszta poszła do boju, a oni czekali do rana na ul. Idzikowskiego. Nie mieli nawet broni. Tylko biało-czerwoną opaskę na ręce. W tym czasie powstańcy zdobyli szkołę przy ul. Woronicza, gdzie stacjonowali Niemcy. Pan Henryk został przydzielony do żandarmerii. Dostał wreszcie pistolet. Minęło półtora tygodnia, gdy spotkał chłopaków ze swego plutonu. Był z nimi do końca powstania.

Zwykłe marzenia o papierosach

Pan Henryk pamiętał, że 12 sierpnia atakowali niemieckie koszary, które znajdowały się w szkole przy ul. Narbutta. Mieli już wtedy granatnik przeciwpancerny Piata, który dostali z dopiero co rozpoczętych alianckich zrzutów. Zaatakowali nim Niemców... Potem ruszyli na szkołę. Na czele szedł dowódca, obok kilku chłopaków. Jeden niósł butelkę z benzyną, Niemcy w nią trafili. Chłopcy spłonęli. Od szkoły dzieliło ich 30-40 metrów... Po tym ci, co przeżyli, musieli się wycofać. Walczyli w rejonie Królikarni. Jedzenia nie było za dużo, wielu z chłopaków marzyło o papierosie.…

Pan Henryk postanowił zdobyć ten cenny towar i przedostać się do kolegów w sąsiednim domu. Udało się. Dostał paczkę papierosów. Wracał do swojego plutonu. Przez dziurę w murze przechodził przed nim jeden z chłopaków. Dostał w brzuch. Panu Henrykowi udało się przebić.

- Stanąłem przed chłopakami, zadowolony wyjmuję z kieszeni kombinezonu, które wcześniej dostaliśmy, tę wymarzoną paczkę papierosów, a ona jest... przestrzelona - opowiadał Henryk Gołębiewski. - Gdyby kula przeszła niżej, to nigdy już nie spotkałbym się z żoną, nie miał dzieci...

Pani Maria też przeżywała koszmar. Razem z mamą i przyszłą teściową schroniły się w piwnicy kamienicy przy ul. Elektoralnej. W tym czasie zaczęła się rzeź Woli. Ludzie uciekali stamtąd, przechodzili piwnicami. Ale tego, co działo się 5 sierpnia, nie zapomniała do końca życia. Gdy o tym opowiadała, w jej oczach pojawiały się łzy. Do piwnicy wpadli pijani, odurzeni, walczący z Niemcami Ukraińcy i zaczęli strzelać na oślep. Wiele osób ranili. Potem wyprowadzili wszystkich na podwórko. I z rękami podniesionymi do góry ustawili pod ścianą. Mamie pani Marii zabrali zegarek i obrączkę. Czekali na pluton egzekucyjny.

- To straszne uczucie, miałam wtedy niespełna dwadzieścia lat - dodawała pani Maria. - Pluton egzekucyjny nie nadszedł. W czasie rzezi Woli zginęło 50 tysięcy ludzi, z tego połowa właśnie 5 sierpnia.

Ucieczka przez krzaki na kartoflisku

Wszystkich zatrzymanych pognano płonącymi ulicami Warszawy. Z czasem było coraz mniej pilnujących. Pani Maria zauważyła pole ziemniaków. Krzaki były wysokie. Udało się im w trójkę uciec w kartoflisko i tam przeczekać do wieczora. Okazało się, że są we Włochach. Przygarnęła ich rodzina Dolatów. Pani Maria dostała biały fartuch, opaskę Czerwonego Krzyża i pomagała w miejscowym ośrodku zdrowia.

Kapral podchorąży „Kaczor” do 27 września bronił Mokotowa. Wtedy przyszedł rozkaz kapitulacji. Przez Pruszków dostał się do stalagu Sanbostel.

- Jak wywozili mnie z Warszawy, nie wiedziałem, że przejeżdżam koło domu, w którym mieszkała moja przyszła żona - mówił.

W stalagu, po pięciu latach, spotkał swego ojca. Pod koniec 1945 roku razem wrócili do Warszawy. Odnaleźli Stanisławę Gołębiewską. Pan Henryk odnalazł swą przyszłą żonę w Poznaniu, gdzie kontynuowała studia medyczne. Potem razem przyjechali do Łodzi. Pani Maria skończyła łódzką Akademię Medyczną, a pan Henryk ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim. Postanowili się pobrać. Ślub mieli wziąć w łódzkiej katedrze. Był on zaplanowany na 6 stycznia 1946 roku. Ale akurat weszło w życie zarządzenie, że od 1 stycznia, by wziąć ślub kościelny, trzeba mieć cywilny.

- Był sylwester, mieliśmy już spisany akt ślubu, a tu nagle puka posłaniec od księdza - opowiadała prof. Maria Gołębiowska. - Prosi, byśmy się zaraz do niego zgłosili. Mama jeszcze zażartowała, że pewnie chce nas odpytać z katechizmu. Poszliśmy więc do katedry. Mąż w wojskowej kurtce. Ksiądz powiedział, że 6 stycznia nie będziemy mogli wziąć ślubu. Ale możemy go wziąć... teraz. Jest jeszcze jedna para, więc będziemy dla siebie świadkami. Ja początkowo się rozpłakałam. Henryk jednak stwierdził, że weźmiemy ten ślub. Nie będzie solidarnie na nim ani jego rodziców, ani mojej mamy. Poszliśmy do katedry, a kościół rozświetlony, przez środek rozłożony dywan. Był to piękny ślub!

Poruszająca mowa w sprawie pomnika

Prof. Maria Gołębiowska pracowała wiele lat w łódzkim szpitalu im. Korczaka, w szpitalu na ul. Spornej. Była zasłużonym lekarzem i naukowcem. Po przejściu na emeryturę założyła przy szpitalu im. Korczaka Poradnię Konsultacyjną Szczepień Ochronnych dla Dzieci z Grup Wysokiego Ryzyka. Potem była jej konsultantem. Pan Henryk pracował w Zjednoczeniu Przemysłu Papierniczego.

Państwo Gołębiowscy mieli dwóch synów. Wojciech skończył elektronikę na Politechnice Łódzkiej i prowadził własną firmę. Drugi syn Jacek został lekarzem.

Dzięki wieloletnim staraniom Marii i Henryka Gołębiowskich odsłonięto w Łodzi Pomnik Powstańców Warszawskich. Stanął na Skwerze Powstańców, w pobliżu zbiegu ulic Grzegorza Palki i Wojska Polskiego, niemal naprzeciw Akademii Sztuk Pięknych. Jego autorem jest nieżyjący już prof. Michał Gałkiewicz.

- Spotkaliśmy się z panią Gołębiowską, rozmawialiśmy na temat pomnika - opowiadał nam prof. Gałkiewicz. - Ja miałem wielki granit i postanowiłem go ofiarować na rzecz pomnika upamiętniającego powstańców. Zrobiłem jego projekt. Władze miasta nie miały pieniędzy. Na pomnik mieli składać się kombatanci. Potem na sesji Rady Miasta Łodzi Maria Gołębiowska wygłosiła piękną mowę, dostała oklaski na stojąco. Znalazło się parę groszy na budowę pomnika. Współpracowałem z panią architekt, bo było tam mnóstwo roboty przestrzennej.

Prof. Maria Gołębiowska zmarła w kwietniu 2018 roku. Została pochowana na Starym Cmentarzu przy ul. Ogrodowej w Łodzi. Spoczęła razem ze zmarłym 4 sierpnia 2017 roku mężem Henrykiem. Przez ponad siedemdziesiąt lat byli nierozłączni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki