Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Straż pożarna w Łodzi. Jak wygląda praca łódzkich strażaków?

Anna Gronczewska
Jarosław Kosmatka/archiwum
Kiedyś strażacy kojarzyli się z gaszeniem pożarów. Dziś blisko 70 procent ich interwencji w województwie łódzkim dotyczy innych zdarzeń. To oni są z reguły pierwsi na miejscu wypadków, katastrof, szukają zaginionych, wyławiają topielców. Codziennie spotykają się z ludzkimi tragediami.

Aspirant sztabowy Roman Gałkiewicz już dwadzieścia pięć lat pracuje jako strażak. Jest dowódcą oddziału w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 3 w Łodzi przy ul. Wólczańskiej. Nie zliczy, w ilu akcjach brał udział. Jedne pamięta mniej, innych nie zapomni do końca życia.

- Najbardziej przeżywa się te akcje, w których ratuje się dzieci, ich się nie zapomni - mówi Roman Gałkiewicz.

Przed niemal dziesięciu laty brał udział w akcji, w której zginął sześcioletni Brajan Chlebowski. Chłopiec zauważył, że w jego domu wybuchł pożar. Zadzwonił do straży pożarnej, dzięki temu uratował życie ojca i innych mieszkańców kamienicy. Niestety, Brajan pożaru nie przeżył...

- Gdy go wynosiliśmy, dawał jeszcze oznaki życia - wspomina pan Roman. - Niestety, nie udało się go uratować. Zatruł się śmiertelnie tlenkiem węgla.

Innym razem pojechał do pożaru w starej kamienicy. Chyba na ul. Wólczańskiej w Łodzi. Dorośli zadzwonili po straż i uciekli z mieszkania. W pokoju zostało niepełnosprawne dziecko. - Nie mogło uciec - mówi Roman Gałkiewicz. - Poszliśmy po nie... Niestety, już nie żyło. To dziecko miało siedem, osiem lat.

Takie sytuacje wymagają od strażaka ogromnej odporności psychicznej, sama sprawność fizyczna nie wystaczy.

- Często musimy pierwsi udzielić pomocy - mówi Arkadiusz Makowski, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Łodzi. - Nieraz spotykamy się z dramatycznymi widokami. Widzimy krew, zmasakrowane zwłoki. Ktoś, kto decyduje się zostać strażakiem, musi wiedzieć, że nie będzie zajmował się pieczeniem bułek. Musi wiedzieć, co go czeka. To niebezpieczna i bardzo odpowiedzialna praca. Strażacy regularnie przechodzą testy psychologiczne, kursy z zakresu udzielania pierwszej pomocy. Przy czym jest to już bardzo specjalistyczna pomoc, musimy korzystać z niezbędnych do jej udzielania urządzeń.

Roman Gałkiewicz przyznaje, że każda akcja jest inna, ale każdą się przeżywa. Jednak po powrocie do jednostki, do domu trzeba ją odrzucić, zostawić za sobą.

- Gdy wracamy do jednostki z akcji, dużo rozmawiamy - zapewnia pan Roman.- To bardzo dobry sposób na rozładowanie stresu, wyrzucenie z siebie kumulujących się emocji. Taka rozmowa dużo daje. Czasem żartujemy, śmiejemy się. Poza tym w takim zespole nie ma miejsca na kłótnie, sprzeczki. Musimy być zgraną paką. Bo przecież za chwilę idziemy razem do akcji i trzeba w każdej chwili liczyć na kolegę.

W swoim strażackim życiu przeżył wiele. Nie zapomni pożaru wieżowca przy al. Piłsudskiego w Łodzi, w którym dziś znajduje się Urząd Marszałkowski. - Wybuchł zdaje się na siódmym czy ósmym piętrze - wspomina pan Roman. - A kilka pięter wyżej był hotel. Trzeba było ewakuować wielu ludzi. Pamiętam, że dwie osoby skakały z 11 piętra na rozłożoną specjalną poduszkę. Jedna przeżyła, druga nie...

Nie zapomni też akcji na placu Zwycięstwa. Koparka uszkodziła fundamenty i zawalił się budynek. Sprowadzono wtedy ekipy poszukiwawcze, pracowali tam strażacy z niemal całej Łodzi.

Ale całkiem niedawno strażacy pod dowództwem Romana Gałkiewicza przeprowadzali zupełnie inną akcję. Ściągali z drzewa 13-letniego chłopca, który wszedł na drzewo w parku im. Poniatowskiego. - To chłopiec z autyzmem - opowiada Roman Gałkiewicz. - Był na spacerze z ojcem i nagle wszedł na drzewo. Znalazł się na wysokości 10 metrów. Była to trudna akcja, bo z chłopcem trzeba było nawiązać kontakt. Sprowadziliśmy podnośnik, dwóch kolegów weszło na drzewo, zabezpieczyliśmy je. I udało się chłopca szczęśliwie sprowadzić na dół.

- Potem odwiedzili nas przedstawiciele fundacji "Jaś i Małgosia", której Olek jest podopiecznym. Dziękowali, że uratowaliśmy chłopcu życie - opowiada spokojnie Roman Gałkiewicz. Nagle w trakcie rozmowy w jednostce przy ul. Wólczańskiej zapalają się wszystkie światła. Zaczyna wyć alarm.

- Uwaga, aleja Kościuszki 120, powtarzam aleja Kościuszki 120 - z głośnika rozlega się damski głos. Roman Gałkiewicz błyskawicznie wstaje i biegnie do strażackiego auta, w którym już czekają koledzy. Nawet nie dopytuje się, co się wydarzyło. Wystarczy, że zna adres, pod który ma jechać z innymi strażakami i pomóc. Na szczęście tym razem nie chodziło o pożar czy wypadek. W budynku łódzkiego sądu ogłoszono alarm bombowy. Był fałszywy...

Starszy ogniomistrz Łukasz Oszczepalski nie jedzie na akcję, bo akurat nie należy do tego zespołu. Mówi, że od czternastu lat jest strażakiem. Słyszał wiele razy, że wykonuje zawód, który cieszy się wśród Polaków największym uznaniem. - My zawsze pomagamy, nie karzemy - tłumaczy.

Przyznaje, że gdy słyszy się taki alarm, jak przed chwilą, nigdy nie wie się, co zastanie się na miejscu. Każdy pożar, wypadek, katastrofa to zupełnie inna sytuacja. - Trzeba być mocnym psychicznie, ale też wzajemnie się wspierać i mieć zaufanie do kolegi, z który jeździ się na akcje - mówi Łukasz Oszczepalski. - Na pewno są takie sytuacje w życiu strażaka, które będzie się pamiętać do końca życia.

On nie zapomni wypadku, do którego pojechał w pierwszych latach swojej pracy. Na al. Włókniarzy auto uderzyło w latarnię. Gdy przyjechali na miejsce, już było tam pogotowie. Zobaczył trzy leżące ciała. Dwie kobiety i mężczyznę. Jedna z kobiet była w ciąży. - Pamiętam też dobrze wypadek na al. Mickiewicza koło al. Włókniarzy - mówi.- Kierowca ciężarówki uderzył pod wiaduktem w samochód pocztowców. Zginął kierowca ciężarówki, ale też dwaj pracownicy poczty.

Kolega Łukasza, młodszy ogniomistrz Grzegorz Szyk, nie zapomni innej sytuacji z początków swej służby. Wezwano strażaków, by weszli do mieszkania, którego lokator od dłuższego czasu nie dawał znaku życia. - Nie żył, a leżał tam trzy tygodnie - wspomina pan Grzegorz. - Innym razem pojechaliśmy do pożaru, w którym zginęła kobieta. Temperatura była tak wysoka, że jej ciało pękło...

Niedawno łódzcy strażacy byli wezwani do tragicznego wypadku tramwajowego, który na ul. Piotrkowskiej spowodował pijany motorniczy. Ale przypominają, że takie zdarzenia w Łodzi nie należą do rzadkości. - Na torach leżał około trzydziestoletni mężczyzna - opowiada Grzegorz Szyk. - Tramwaj po nim przejechał i pociągnął go pięćdziesiąt metrów. Był cały pogruchotany, trzeba było mu amputować nogę, ale przeżył. Musieliśmy podnieść tramwaj i wyciągnąć spod niego tego człowieka.

Pan Grzegorz nie ukrywa, że ta akcja była dla strażaków dużym przeżyciem, ale cieszyli się, że udało się pomóc temu człowiekowi. - Człowiek jest kaleką, ale żyje - dodaje. - Życie to przecież bezcenny skarb.

Młodszy ogniomistrz Marcin Sobór, od ośmiu lat pracujący w straży, pamięta inny wypadek z udziałem tramwaju. Też miał miejsce na al. Kościuszki. Przez torowisko przechodziła pijana kobieta. Zachwiała się i zahaczył o nią tramwaj. - Na szczęście nie przejechał jej kołami - mówi Marcin Sobór. - Kobieta przeżyła, ale doznała ciężkich obrażeń. Miała niemal wyrwaną z miednicy nogę.

Łukasz Oszczepalski pamięta, że kiedyś pojechali do pożaru kamienicy na al. Piłsudskiego. Paliło się na strychu. - Śmieci było tak dużo, że sięgały do wysokości tapczanu! - opowiada strażak.- Właścicielka tego mieszkania zginęła. Pożar wybuchł prawdopodobnie od niedopałka papierosa. Był z nią jej kolega, ale uciekł, zanim przyjechaliśmy na miejsce.

Innym razem gasili pożar w kamienicy na rogu ul. Wysokiej i Złotej. Gdy przyjechali na miejsce, zobaczyli ogień w zakratowanych oknach... Niestety, były wtedy ofiary śmiertelne.

Marcin Sobór jechał jako kierowca do pożaru na ul. Piotrkowskiej. Trzeba było ewakuować mieszkańców lokali sąsiadujących z tym, który się palił. - Wśród ewakuowanych było czteromiesięczne dziecko - wspomina pan Marcin.- Przyniesiono je mnie. Pamiętam, że trzymałem je na rękach i czułem się za nie odpowiedzialny. To było niesamowite uczucie, którego nie da się opowiedzieć słowami. Na szczęście temu dziecku nic się nie stało.

Ale czasem bywają mniej traumatyczne wezwania, choć wcale nie proste. Raz wezwano ich, by ratować kota, który wpadł do studzienki kanalizacyjnej. Za nic nie udawało się go stamtąd wyciągnąć. - Męczyliśmy się tam dosyć długo - opowiada Marcin Sobór. - W końcu zdecydowaliśmy się puścić wodę. Dzięki temu kotek wypłynął na powierzchnię. Tak uratowaliśmy mu życie.

Łukasz Oszczepalski pamięta podobne zdarzenie z kotem. Wpadł do rur i nie można było go wyciągnąć. - W końcu na śmietniku znaleźliśmy kawałek firanki - dodaje. - Włożyliśmy ją do rury, kotek zaczepił o nią pazurkami i tak go wyciągnęliśmy.

Strażacy śmieją się, że ich praca nie wygląda jak w amerykańskim filmie. Na co dzień spotykają się z ludzkimi tragediami, nieszczęściami i muszą się z nimi zmierzyć. Ale to jest ich praca. Nie wyobrażają sobie innej. Mają pomagać, ratować ludzkie życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki