Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Teatr Powszechny: szukali formy, znaleźli rzemiosło [RECENZJA]

Łukasz Kaczyński
Marek Ślosarski (na pierwszym planie) i Jan Wojciech Poradowski w scenie ze spektaklu.
Marek Ślosarski (na pierwszym planie) i Jan Wojciech Poradowski w scenie ze spektaklu. Teatr Powszechny
"Scena na wypadek deszczu" angielskiego dramatopisarza Olivera Cottona to kolejna propozycja łódzkiego Teatru Powszechnego przygotowana z myślą o Małej Scenie. Winna być więc odbierana jako kolejna jaskółka otwarcia się komediowego teatru na eksperymentalne formy. Tragifarsy bowiem nie były mu obce i dotąd. I tu rodzą się wątpliwości.

W dusznej przyczepie oczekują na rozpoczęcie zdjęć do amerykańskiego filmu dwaj aktorzy. Jedną z głównych ról, konkwistadora ze Starego Kontynentu, gra Brad (Marek Ślosarski) Amerykanin. Przebiegłego jezuitę - najęty za grosze Stuart (Jacek Łuczak), Anglik mający bogate doświadczenia teatralne. Uniemożliwiający zdjęcia deszcz skazuje ich na siebie. Aktorzy spierają się tak o rzeczy błahe, jak i pryncypia. Dyskutują o tym kto naprawdę napisał sztuki Szekspira, o różnicach między graniem poezji a prozy, przerzucają się bolączkami z planów zdjęciowych i kompromisami, na które musieli pójść. Do głosu dochodzą też mniej lub bardziej uzasadnione stereotypy o obu narodowościach.

"Scenę..." wprowadził do "Powszechnego" Waldemar Raźniak, który w 2010 roku ukończył reżyserię w Akademii Teatralnej i od razu debiutował spektaklem "Wassa Żeleznowa" na otwarcie Och-Teatru Krystyny Jandy (w recenzjach skupiano się jednak głównie na aktorach - grali Janda i Jerzy Trela). "Wassa..." otworzyła też wtedy XVI Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w "Powszechnym". Cotton bez pardonu odsłania grzeszki amerykańskiego przemysłu filmowego, dyktującego warunki, zmieniającego kulturę wysoką w komercyjną papkę dla mas. Raźniak okazał się zaś reżyserem ostrożnym, a może po prostu mało uważnym. Ani element tragiczny, ani farsowy nie są obecne zbyt mocno na scenie. To niedobrze. Brak wyraźnej tonacji dezorientuje widza wobec głównego problemu: czemu dokładnie służyły dwie godziny aktorskich zmagań, tworzących raczej obyczajowy obrazek. Dodajmy, że zmagań całkiem udanych.

Nie sposób nie docenić, zwłaszcza w pierwszej części, stonowanej i zdyscyplinowanej, wolnej od maniery gry Jacka Łuczaka. Nie gorszy jest Marek Ślosarski, który, przeciwnie, zamaszystym gestem skupia na sobie uwagę. Celnie też trafia w ton tekstu Cottona - odsłania, że dla buńczuczności Brada, któremu tak zależy na nazwisku w czołówce filmu i własnej przyczepie na planie, bazą jest świadomość marności i zmienności losu aktora. "Tylko to mamy" mówi, co wybrzmiewa przejmująco. Jedno co nie służy tej postaci, to granie na jednym poziomie emocjonalnym. Obaj aktorzy wciągają zaś widza w bój o Szekspira i aktorski warsztat, oddając niuanse obu postaci i właściwe im racje. Prawdą jest jednak, że lepiej wychodzi im rozmowa o Szekspirze niż odgrywanie kwestii z jego sztuk: podniosłe i pełne emfazy, pokazuje raczej jakie jest potoczne wyobrażenie Szekspira. Tylko kiedy aktorzy "Powszechnego" mieli szansę obcować twórczo z klasyką? I wreszcie: last but not least - Jan Wojciech Poradowski, który prostymi środkami wyciąga z tła i dowartościowuje postać prześmiewczego hiszpańskiego kierownika planu. Choć nie mówi słowa po polsku wszystko jest czytelne i nieprzesadzone.

Ostrożność Raźniaka ma ten jeszcze efekt, że skrywany dramat Brada traci moc i uzasadnienie, staje się dziwnym deus ex machina dla wiedzy jaką ma on o klasyce brytyjskiego dramatu. Większe wątpliwością budzi jednak, że choć spektakl grany jest na scenie otoczonej przez widownię z czterech stron, to jakby nie wzięto tego pod uwagę. W pierwszej części (w drugiej scenografia ulega przesunięciu) zwłaszcza Marek Ślosarski gra niczym na scenie pudełkowej, frontem do połowy widowni. Nie pomaga tu scenografia. Znad kanapy, na której aktorzy początkowo dyskutują, wystają tylko ich głowy (także gdy Brad żali się na rozpadające buty). Całkiem zbędna jest zaś metalowa konstrukcja, która zjedzie z góry, aby Ślosarski raz się na nią wspiął i wygłosił kilka zdań.

Starcie wysokiej kultury z komercją podkreślają projekcje wideo rzucane na olbrzymią płachtę. Są ciekawe, czasem wręcz za bardzo, bo odwracają uwagę planu aktorskiego, gdzie nie dzieją się rzeczy błahe, ale nie mają szansy ich dostrzec widzowie siedzący blisko płachty. Pozostają jeszcze niuanse jak dźwięki deszczu, które zagłuszają dialogi.

Ale "Scena..." broni się nie dzięki multimedialnym trickom. Szukając nowej formy, "Powszechny" znalazł okazję do dania lekcji dobrego aktorskiego rzemiosła.

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki