Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Urlop po polsku. Za parawanem lub w kolejce na szczyt

Anna Gronczewska
O "parawaningu" rozpisują się wszyscy. Jest tematem telewizyjnych wiadomości, ale to przecież nie jest nowa polska tradycja
O "parawaningu" rozpisują się wszyscy. Jest tematem telewizyjnych wiadomości, ale to przecież nie jest nowa polska tradycja Tomasz Bolt/Polska Press
Tego lata nie powinniśmy narzekać na wczasową pogodę. Słońca było aż w nadmiarze. Pojawiły się za to inne kłopoty, choćby z tłumami, które przyjechały wypoczywać nad polski Bałtyk i w Tatry. A "parawaning" urósł do rangi narodowego problemu...

O "parawaningu" rozpisują się wszyscy. Jest tematem telewizyjnych wiadomości, ale to przecież nie jest nowa polska tradycja. Beata Jaworska, łódzka nauczycielka, pamięta, jak kilkanaście lat temu pojechała z przyjaciółmi nad Bałtyk, do Łeby. Też wzięła ze sobą parawan.

- Ale nie miałam zamiaru odgradzać się od nikogo na plaży - mówi nauczycielka. - Miał nas chronić od wiatru. Tym bardziej że syn miał wtedy ze trzy lata. Bałam się, że gdy będzie za duży wiatr, to zachoruje. Pamiętam, że ten parawan pożyczyłam od koleżanki, która sama go uszyła. Kupiła drewniane pachołki. Mieszkaliśmy wtedy pół godziny drogi od plaży, w okolicach stacji kolejowej w Łebie. Wędrowaliśmy z tym parawanem przez całe miasto. Ja z małym dzieckiem i tym ciężkim parawanem pod pachą...

W tym roku Beata znów pojechała nad polskie morze. Tym razem do Władysławowa. Pierwszego dnia urlopu zjedli z mężem spokojnie śniadanie w pensjonacie i około godziny 10 ruszyli na plażę. Gdy dotarli na miejsce, zamarli z wrażenia...

- Plaża przypominała wielką fortecę - wspomina swój pobyt nad morzem z początku sierpnia Beata. - Parawan przy parawanie. Nie było nawet gdzie rozłożyć ręcznika. Ruszyliśmy więc w stronę Chłapowa. Tam znaleźliśmy na plaży kilka metrów wolnej przestrzeni...

34-letni Paweł, przedstawiciel handlowy z jednej z podłódzkich miejscowości, uważa, że Beaty nie powinny dziwić takie sytuacje. Od lat co roku jeździ nad polski Bałtyk i obserwuje, jak moda na parawany się rozwija.

- We wspomnianym Władysławowie od kilku lat ludzie grodzą plaże parawanami - twierdzi. - Z czasem z żoną też kupiliśmy na straganie taki parawan. I przystąpiliśmy do rywalizacji o dobre miejsce na plaży, blisko morza. Bywało, że już o godzinie 6 wysyłał żonę na plażę.

- Oczywiście z parawanem - śmieje się Paweł. - I przyznam, że nie była pierwsza. Ludzie chwalili się, że przyszli przed piątą! Około godzinie 9 przychodziłem ja. Żona wracała na kwaterę na śniadanie. Następnego dnia ja pierwszy przychodziłem. I tak zmienialiśmy się codziennie, przez tydzień naszego pobytu...

Paweł przyznaje, że ten parawan dużo daje. Na tej pełnej ludzi plaży mógł mieć kawałek tylko dla siebie, gdzie nikt nie miał prawa wejść. Mógł rozłożyć ręcznik, gazety, jakiś krem z filtrem przeciwsłonecznym. A ich pięcioletni synek Alan mógł nawet zbudować mały zamek z piasku.

- Ale takiego spokoju zupełnie nie było - Paweł wspomina swój pobyt nad Bałtykiem sprzed dwóch tygodni. - Co rusz było słychać awantury. A to ktoś nie mógł dostać się do morza. Inna pani, która miała parawan tuż przy morzu, krzyczała na kąpiące się dzieci, że ją ochlapały wodą i nie może odpocząć i spokojnie przeczytać książki.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

"Przychodzą o 5 rano z parawanami i młotkami". O nowej strategii plażowiczów nad Bałtykiem. Źródło: TVN24/X-news

Na temat "parawaningu" zaczęli się też wypowiadać prawnicy. Między innymi łódzki adwokat Piotr Kaszewiak.

- Plaża jest miejscem publicznym - podkreślił w rozmowie z naszą gazetą Piotr Kaszewiak. - Nie można samodzielne wydzielać jej części wyłącznie dla naszej wygody i według własnego upodobania. Rozkładanie parawanu na plaży można porównać do wydzielenia sobie takiej strefy na przykład w centrum Łodzi na ruchliwym pasażu. Proszę sobie wyobrazić łodzianina, który wystawia stolik z krzesełkami na ulicy Piotrkowskiej i twierdzi, że to jego prywatna przestrzeń. Brzmi absurdalnie. Tak też jest z parawanami na plaży.

Mecenas Piotr Kaszewiak zauważa, że plaża ma ograniczoną powierzchnię i powinno wystarczyć jej dla wszystkich wypoczywających.

- Rzeczywiście, nad morzem często decyduje mało wyrafinowana być może zasada: kto pierwszy, ten lepszy - kontynuuje łódzki adwokat. - Powinna jednak odnosić się do osób, a nie wznoszonej "infrastruktury". Jeśli parawany pozbawiają innych możliwości skorzystania z plaży, powinny zostać usunięte, aby zapewnić dodatkową przestrzeń do wypoczynku. Raz jeszcze podkreślam: plaża jest miejscem publicznym, przewidzianym do wspólnego użytku. Jeśli nie mamy gdzie się opalać, możemy domagać się od straży miejskiej czy policji, by zdyscyplinowali właściciela parawanu. Nie może być tak, że parawan zajmuje trzy metry kwadratowe plaży w sytuacji, gdy brakuje miejsca dla innych. To nasza "fizyczność" - gabaryty i liczba chętnych do wypoczynku - warunkuje, ile miejsca będziemy zajmować na plaży, nie zaś widzimisię, realizowane dla zapewnienia sobie komfortu. Warto podkreślić, że istotą parawanów nie jest wydzielanie prywatnych plaż w miejscu publicznym, lecz osłona przed piaskiem czy wiatrem. Skoro nikt nie wypoczywa w jego obrębie, oznacza to, że jest zbędny i tym bardziej należy go usunąć, jeśli utrudnia wypoczynek innym.

Łodzianka Teresa Kowal, pracownica banku, od lat urlop spędza w Juracie. Wie, że jest tam drożej niż w innych nadmorskich miejscowościach, ale przez to przyjeżdża mniej ludzi i na plaży nie jest tak tłoczno. Nie trzeba przychodzić na nią o świcie, by zająć dobre miejsce. I jak dotąd nie musiała kupować parawanu.

- Są inne problemy - zapewnia Teresa. - Rozłożyliśmy ręczniki blisko morza, w bezpiecznej odległości od innych plażowiczów. Ale mieliśmy pecha. Koło nas wypoczywała młoda kobieta z trzyletnim synkiem Stefankiem. I zaczęła się zabawa. Nie nasza, tylko Stefanka...

Teresa opowiada, że chłopiec upodobał sobie ją i jej męża. Wracając z morza, przebiegał przez ich ręcznik, nie bacząc na to, że na nim ktoś leży. A w pewnym momencie usiadł obok i nagle sypnął w kierunku Teresy garść piasku.- Jeszcze do dziś czuję w ustach jego smak - śmieje się pracownica łódzkiego banku. - Nie mam pretensji do dziecka, bo jest małe, nie wie, co robi. Ale jego mamusia przyglądała się temu spokojnie i ani razu nie zwróciła Stefankowi uwagi! Na drugi dzień Teresa i jej mąż szukali już takiego miejsca, gdzie nie spotkają Stefana. Myśleli, że się udało. Ale chłopiec ich zauważył i zaraz przybiegł z szerokim uśmiechem na twarzy.

Agnieszka Żmudzińska z Piotrkowa Trybunalskiego, która w tym roku była na urlopie w Karwi, przyznaje, że "parawaning" to problem, ale jest jeszcze jeden.

- Człowiek leży sobie na plaży, chce wypocząć, ale nie może - skarży się Agnieszka. - Obok siedzi ktoś, kto drze się podczas rozmowy przez telefon komórkowy. Po kilku minutach wiem wszystko o jego problemach z dziećmi czy w firmie. Zakładam wtedy słuchawki i słucham muzyki, ale to nie zawsze pomaga.

Spokoju nie zaznało też wielu turystów, którzy postanowili spędzić wakacje w Tat-rach. 60-letni Andrzej Pieślak od czterdziestu lat chodzi po górach. Twierdzi, że tylu ludzi na szlakach nie widział już dawno.

- Mam swoje lata i wiele rzeczy powinno przestać mnie dziwić, ale jeszcze raz przecieram oczy ze zdumienia, gdy widzę dziewczyny, które w japonkach idą przed Dolinę Jaworzynki do Hali Gąsienicowej, a nawet zdobywają w nich Giewont! - dodaje mechanik samochodowy z Łodzi. Nie mógł też ukryć zdziwienia, gdy zobaczył, że na Palenicy Białczańskiej stała długa kolejka, czekająca na konny wóz, który zawiezie turystów w kierunku Morskiego Oka.

45-letnia Marzena Michalak z Pabianic zastanawia się też nad beztroską niektórych turystów. Była w Zakopanem na przełomie lipca i sierpnia. W drodze do Hali Gąsienicowej spotkała młodą dziewczynę, która wędrowała z mężem i kilkuletnim synem. - Chłopiec nie chciał iść. Mówił, że bolą go nogi - opowiada Marzena. - Wtedy mamusia stwierdziła, żeby się nie przejmował. Gdy się już bardzo zmęczy, to wezwie helikopter, który zabierze go do domu... Nie trzeba było długo czekać na efekty. Chłopiec co rusz podbiegał do mamy i pytał, kiedy wezwie helikopter.

Marzena obiecała też sobie jedno. Już nigdy nie wejdzie na Giewont, najpopularniejszy polski szczyt. Ma on 1.895 metrów. Charakterystyczny szczyt, nad którym góruje krzyż, widać dobrze z niemal każdego końca Zakopanego. Krzyż stoi na szczycie Giewontu od 1901 roku. Ustawił go tam z grupą górali zakopiański proboszcz ksiądz Kazimierz Kaszelewski, żeby w ten sposób uczcić nadchodzący dwudziesty wiek. Żelazną konstrukcję krzyża zamówiono w krakowskiej fabryce inżyniera Józefa Góreckiego, a do Zakopanego przywieziono koleją w czterystu kawałkach. Pięciuset górali wniosło elementy krzyża na szczyt Giewontu. Tak więc już 101 lat mierząca 17 metrów i ważąca ponad 1.800 kilogramów konstrukcja góruje nad Zakopanem, a niemal każdy turysta chce dotknąć historycznego krzyża.

Tego lata, by dostać się na Giewont, stała godzinę w kolejce, by pokonać ostatni odcinek szlaku na górę. Normalnie potrzeba na to 20 minut. - Trudno wejść szybciej, gdy ludzie posuwają się jeden za drugim - dodaje Marzena. - Jedyną zaletą takiego chodzenia jest tylko to, że człowiek wcale nie odczuwa zmęczenia!

Potem zaś trzeba było odstać w kolejce, by zejść z Giewontu... - Gdzie się pani pcha! Tu jest kolejka! - słychać często na szczycie. Marzena twierdzi, że zejście z Giewontu było jeszcze większym koszmarem niż wejście. Pamięta, że stała na szczycie, gdy nagle ściśnięty tłum przesuwał się do przodu.

- Ludzie, spokojnie, bo na dole wylądujemy - krzyknęła Marzena. Na niewiele pomogło. Po półgodzinie dotarła do miejsca, gdzie można zacząć schodzić.
Ale te i inne przygody nie zniechęcą naszych rodaków do tego, by za rok znów pojechać na urlop nad polski Bałyk czy Tatry...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki