18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zdzisław Szczepaniak: Dziennikarzem zostanę do końca moich dni! [WYWIAD]

Anna Gronczewska
Zdzisław Szczepaniak jest jednym z najbardziej znanych łódzkich dziennikarzy
Zdzisław Szczepaniak jest jednym z najbardziej znanych łódzkich dziennikarzy Grzegorz Gałasiński
Ze Zdzisławem Szczepaniakiem, dziennikarzem, pisarzem, podróżnikiem, rozmawia Anna Gronczewska

Obchodzi Pan jubileusz 50-lecia pracy. Nie chce się wierzyć, że to już tyle lat...
Mnie samego to zdumiewa. Jestem jubilatem, więc wszystko wygląda poważnie, dostojnie, można się tylko oglądać wstecz. A ja ciągle żyję do przodu. Dobrze, że udało się coś zrobić, napisać. Jednak dalej mam kolejne plany, marzenia. Chciałbym napisać kilka książek, pożeglować przez Pacyfik do San Francisco i złożyć kwiaty na grobie Jacka Londona. Uważam go za swojego ojca dziennikarskiego i pisarskiego. Nieustannie żyję marzeniami. Jak się da, to je realizuję.

Te 50 lat to jubileusz pracy twórczej czy dziennikarskiej...
Twórczej. Zacząłem w zawodzie dziennikarskim pracować jeszcze w latach 60. Oczywiście w "Dzienniku Łódzkim". Gazeta miała swoją siedzibę przy Piotrkowskiej 96. Zaczynałem w dziale wojewódzkim...

Pamięta Pan dzień, w którym pierwszy raz pojawił się w "Dzienniku Łódzkim"?
Oczywiście. Przyszedłem tam prosić o posadę, bo trudno było się utrzymać na studiach. Trzeba było znaleźć jakąś pracę. Był to lipiec 1962 r. Ówczesny redaktor naczelny "Dziennika" przyjął mnie na próbę. Ta próba wypadła dosyć możliwie, bo od 1963 r. dostałem etat. Pracowałem we wszystkich możliwych działach "Dziennika Łódzkiego". Zaczynałem w dziale wojewódzkim, potem pracowałem w miejskim, ekonomicznym, społecznym, współpracowałem z działem sportowym. A od roku 1975 do 1981 r. kierowałem działem kulturalnym. Wtedy przyszedł 13 grudnia i z paroma kolegami oraz koleżankami wylądowaliśmy na bruku.

Zatrzymam się jednak przy "Dzienniku Łódzkim". Jak Pan wspomina pracę w tej gazecie?
Bardzo dobrze. Wszystkiego musiałem się uczyć. Poznałem też fajnych ludzi. Moi szefowie, koledzy to ludzie, których wspominam bardzo serdecznie.

Kogo na przykład?
Mieczysława Jagoszewskiego, Jerzego Bindera... Uczyłem się w nieco innych warunkach niż teraz. Myśmy dyskutowali o każdym temacie, który przygotowywaliśmy. Ale też wiadomo jakie były to czasy. Doskonale wiedzieliśmy co to jest cenzura, czego nie można przeskoczyć. Czasami próbowaliśmy to omijać w najrozmaitszy sposób. To był rodzaj walki dziennikarskiej - by wyjść z tematem i go nie przegrać. Bywało, że pisało się do szuflady. Czasami mówiono, że jestem naiwny i nikt tego tekstu mi nie wydrukuje. Ale ja przekonywałem, że muszę to napisać. Potem przynosiłem tekst i na marginesie widniał dopisek naczelnego: "nie", albo "nie pójdzie". Miałem jednak wtedy poczucie, że chociaż próbowałem.

Wspomniał Pan o Mieczysławie Jagoszewskim, o którym mówi się, że to legenda dziennikarstwa łódzkiego. Jaki to był człowiek?
Poznałem go w 1963 r. To była jeszcze legenda przedwojennego dziennikarstwa. Człowiek niezwykłej kultury, wiedzy. Znał grekę, łacinę, francuski, niemiecki. Był niezwykle oczytany. Poza tym to człowiek gołębiego serca.

Był mentorem?
On nigdy nie pouczał. Patrzyłem z podziwem jak pracuje, jaki jest staranny. Potem doszło do tego, że zostałem jego szefem w dziale kultury. Oczekiwałem od niego na recenzję teatralną. A "Jagosz"mówił: Wiesz poszedłbym jeszcze raz na ten spektakl, w pierwszym akcie to im nie wyszło, starali się, może w kolejnym przedstawieniu pójdzie lepiej. Nigdy nie pisał recenzji od razu. Miał ogromną radość, gdy mógł pisać o ludziach dobrze. Ja wychowałem się na jego dobroci. Zawsze mówiłem da niego "mistrzu", a on do mnie "przyjacielu". Powiedział mi kiedyś: Rozpaczać jest to zło przydawać do zła! Te słowa "Jagosza" pamiętam do dziś. Przypominam je sobie, gdy mam zmartwienie i się zniżam do dołu. Wiele razu te słowa pozwalały mi wyjść z wielu dziwnych opresji.

Trudnym momentem dla Pana był na pewno grudzień 1981...
To najcięższy moment w moim życiu. Nikt nie spodziewał się tego co się stało. Przyszli panowie z Komitetu Łódzkiego PZPR, odczytali listę. Dali nam pół godziny na spakowanie i opuszczenie redakcji. A w tym biurku zebrało się 20 lat pracy. Gdy wychodziłem z redakcji to wszystkie rzeczy zaczęły mi wypadać. Dobiegła pani, która pracowała jako goniec i pomagała mi. W pewnym momencie spojrzała na mnie i zaczęła płakać... Łzy leciały też "Jagoszowi". Podszedł do mnie redaktor naczelny "Dziennika Łódzkiego", Henryk Walenda. Powiedział: Jak mi przykro, że nie będziesz dziennikarzem! Ja na to: Henio! Ja nie będę redaktorem, a dziennikarzem zostanę do śmierci. Dziennikarz to nie tylko etat, legitymacja... To był ciężki moment. Jednak najcięższy przyszedł później.

To znaczy kiedy?
Przyszło do domu takich czterech panów, mały syn plącze się między nogami, a oni mówią: Pan pójdzie z nami! Zostałem internowany.
Dlaczego?
Myśmy uważali, że dalej jesteśmy dziennikarzami. Byłem więc wszędzie, gdzie coś się działo. Widziałem sforę ZOMO-wców kopiących kobietę w bramie. Byłem pod ułożonym z kwiatów krzyżem pod kościołem Podwyższenia świętego Krzyża w Łodzi, pod Grobem Nieznanego Żołnierza, pod zajezdniami MPK. Co z tego, że nie mogłem o tym napisać w gazecie. Ja to musiałem wiedzieć. Zacząłem pisać w podziemiu. Były to wiersze. Kolportowałem je sam. W tramwajach, przychodniach.

Gdzie był Pan internowany?
W więzieniu w Łowiczu.

Co Pan robił po wyjściu z więzienia?
Nie wyszedłem z więzienia, ale wynieśli mnie na noszach. Podczas głodówki dostałem zapaści... Wywieziono mnie do szpitala w Łowiczu. Tam doczekałem się zwolnienia z internowania. Wtedy zacząłem szukać pracy. Na Czerwonym Rynku rozłożyłem polowe łóżko i wysprzedawałem swoje książki. Potem odezwali się do mnie fajni ludzie. Gdy jeszcze pracowałem jako dziennikarz, nawiązałem współpracę z Wytwórnią Filmów Oświatowych w Łodzi. Pisałem dla nich komentarze do filmów: przyrodniczych, dydaktycznych. Swego czasu czytałem też listy dialogowe do filmów w kinach podczas "Konfrontacji" i czytałem je znów po wyjściu z więzienia. Ale dowiedział się o tym komitet PZPR i nie mogłem tego robić. Wytłumaczono, że mogłem krzyknąć: "Precz z Jaruzelem" czy też "Śmierć Breżniewowi". Nie mogłem więc pracować jako lektor, ale dostałem zamówienie na pisanie komentarzy z Wytwórni Filmów Oświatowych. Potem poznałem takiego fajnego faceta, Jana Jakuba Kolskiego. Przychodził do mnie do domu razem z kolegą, tym od "Młodych wilków", Jarkiem Żamojdą. Mówiłem im o morzu, przygodach, marzeniu. Oni opowiadali jak zmienią polski film. Dostałem od nich rekomendację i mogłem statystować w kilku filmach.

W jakich filmach Pan grał?
Miałem na przykład okazję "zagrać" z Januszem Gajosem w filmie "Idol" Feliksa Falka. Później Jasio Kolski zaczął robić paradokumentalne filmy, jak "Świt słowiańskiego jutra". Grałem w nim wszystkie możliwe role: człowieka pierwotnego, księcia Wiślan czy jakiegoś starca. Przy Janie Jakubie Kolskim uczyłem się pracy na planie. Potem zauważył mnie Leszek Skrzydło, którzy przygotowywał film o rodach fabrykanckich. Byłem w nim narratorem. Następnie dostałem propozycję z Warszawy, by przygotować serial historyczny dla młodzieży. Wymyśliłem profesora Gigabajta, byłego dziennikarza. Stworzył on program komputerowy, dzięki któremu można było się przenosić w czasie, do różnych epok. Nakręciliśmy 75 odcinków "Wehikułu czasu". Pokazywała go telewizyjna "Dwójka". Mnóstwo ludzi oglądało ten serial. Widzowie przysyłali całe worki listów. Na planie serialu poznałem wspaniałych aktorów, łódzkich i warszawskich, którzy znakomicie współpracowali z dziećmi. Między innymi Bronisława Wrocławskiego.

Wrócił Pan do "Dziennika Łódzkiego"...
Tak, po roku 1990. Najpierw jednak pracowałem w "Głosie Porannym" razem z Gustawem Romanowskim. A gdy tylko pojawiła się możliwość, to już w 1991 r. powróciłem do "Dziennika Łódzkiego". Wróciłem jako kierownik działu kulturalnego. Potem 8 miesięcy byłem redaktorem naczelnym "Dziennika Łódzkiego". Odszedłem jednak z tej gazety. Powróciłem do niej w 1998 r.

Osobny etap Pana życia stanowią podróże...
Tak. Kiedy między 1962 a 1981 r. pracowałem w "Dzienniku Łódzkim", zacząłem swą przygodę z żeglarstwem. To była moja pasja od najmłodszych lat. Dzięki temu "Dziennik" miał reportaże z przedziwnych miejsc. Z Antarktydy, Trójkąta Bermudzkiego, Nowego Jorku, Jemenu. Pływałem na jachtach harcerskich. Ale gdziekolwiek byłem, zawsze najważniejszy był dla mnie "Dziennik Łódzki". Zawsze będę powtarzał, że to moja gazeta!

Żałuje Pan czegoś po tych 50 latach?
Niczego! Uważam, że właściwie wybrałem zawód. Dziennikarzem zostanę do końca moich dni. Dla mnie to sposób życie!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki