Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ania Rusowicz: Życiową siłę czerpię z wrażliwości. I z opieki, którą sprawuje nade mną mama.

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Ania Rusowicz: Wiem, że mam wielkiego anioła stróża w niebie. To moja mama
Ania Rusowicz: Wiem, że mam wielkiego anioła stróża w niebie. To moja mama Fot. materiały prasowe
Rozmowa z Anią Rusowicz, wokalistką, autorką tekstów, córką piosenkarki Ady Rusowicz, rozmawia Dariusz Pawłowski.

Czy myśląc o tym, co pani osiągnęła i jakie kolejne zadania zamierza podejmować, zastanawia się pani nad tym, co by powiedziała pani mama?

Tak, oczywiście. Myśl o mamie to moja siła. W tym roku mija trzydziestolecie śmierci mojej mamy i dziesięciolecie mojej płyty „Mój Big-Bit”, która była hołdem dla niej. Ja wiem, że mam wielkiego anioła stróża w niebie. Czasami jest tak, że ktoś odchodzi, aby nas chronić z tamtej strony. Bywa, że ma to dużo większą moc, niż tutaj. Ciągle czuję tę ochronę, wiem, że rzeczy, które mi się w życiu przytrafiają, są z nią związane. Wszystko się dzieje po coś, mam poczucie, że tam na górze ktoś ma na mnie plan. Zdarza się nawet, że ludzie źli, którzy mogliby mocno zagościć w moim życiu, w pewnym momencie się z niego sami ewakuują. Wiem, że istnieje świat duchowy, nie mylić z religijnym, który się z nami łączy, nas ochrania, czasem wysyła nam komunikaty. Można być wyznawcą każdej religii, każdego systemu filozoficznego, ale wydaje mi się, że myślenie, iż wszystko jest tylko tu i teraz, na ziemi, jest myśleniem bardzo wąskim i egoistycznym. Należy się otworzyć na szersze perspektywy. Ja mam motor, który mi na to pozwala. To właśnie mama.

Dostrzega pani w sobie i swoim postępowaniu duże podobieństwo do mamy?

Chwilami niebywałe. Okazuje się, że koneksje rodowe są silniejsze, niż na co dzień myślimy. Geny są potęgą i muszą się w pewnym momencie uaktywnić. Dostrzegam to szczególnie silnie teraz, gdy patrzę na mojego syna. I widzę, jak on jest podobny - nawet nie do mnie, czy do mojego męża, ale do swoich dziadków. Mój syn jest miksem mojej mamy, mojego ojca, mojej babci. Obserwuję moc rodzinnych genów i skoro dzieje się to na poziomie materialnym, fizyczności, ciała, to co się dopiero musi dziać na poziomie duchowym. Jak bardzo jesteśmy ze sobą powiązani! Energia w przyrodzie nie znika.

Słuchając płyty „Mój Big-Bit” byłem przekonany, że mama śpiewa razem z panią te piosenki. Ten album był wyzwaniem, czy przyszedł pani z łatwością?

Ten album był dla mnie ogromnym wyzwaniem i pewnego rodzaju podróżą terapeutyczną. Gdy robiłam tę płytę pojawiły się wokół mnie osoby, które były wampirami energetycznymi i mówiły mi: „co ty robisz, twoja matka się w grobie przewraca, jak ty możesz ją tak udawać, jedziesz na matce”. Pamiętam to dobrze. Do dziś pojawiają się osoby, które uważają, że wykonałam i nadal wykonuję jakąś straszną rzecz. A ja sobie myślę tak: „co ty gadasz człowieku, moja matka byłaby ze mnie dumna”. Gdy myślę o moim synu to wiem, że żadna matka nie chciałaby słyszeć, gdy ktoś mówi źle o jej dziecku. Z prostego powodu: z miłości.

Jak dziś traktuje pani ten dar, muzyczny talent, który mama pani pozostawiła?

Jestem dumna ze swoich korzeni. Miałam taką matkę, że każdemu takiej życzę. Co prawda, miałam ją przez krótki czas, ledwie siedem lat, ale ona była kimś tak wspaniałym i wyjątkowym, że sama czuję się wyjątkowo i daje mi to wielką moc. To są moje skrzydła na całe życie. Bywa tak, że nie potrafimy zbudować dobrych relacji z rodzicami, gdy ich mamy. Uważamy to, za coś oczywistego. Wszystko się zmienia dopiero, gdy ich stracimy. Musimy wtedy wykonać olbrzymią pracę, by zbudować cegła po cegle swój świat. W różnych psychologicznych opracowaniach mówi się, że matka daje świat wewnętrzny, a ojciec świat zewnętrzny. Odbudowanie swojego świata po stracie jest niewyobrażalną pracą. Mówiono mi dość wcześnie, że jestem bardzo dojrzała. Tak, taka się stałam, bo musiałam szybciej dorosnąć, zobaczyć coś, czego nie widzi reszta. Wykonałam olbrzymią robotę i sama z siebie jestem bardzo dumna. Bo zrobiłam to własnymi siłami, nikt mi w tym nie pomagał.

Albumem „Mój Big-Bit” przywróciła pani pamięć o swojej mamie, ale również o całym gatunku muzycznym, którego była częścią...

Wróciła nazwa big-bit, stała się znowu dźwięczna. Gdy chodziłam z tym materiałem po wytwórniach, to nikt nie chciał go wydać. Jaki big-bit? - mówili. A ja odpowiadałam: to, że nie znacie mojej matki mogę jeszcze zrozumieć, ale że nie znacie gatunku? I zajmujecie się muzyką? Ignorancja była olbrzymia. Udało się jednak. Przypomniałam moją mamę i big-bit został przywrócony w całej krasie.

Przyznaje pani, że wcale nie muzyka była pani pierwszym zawodowym wyborem. Czy to gen sprawił, że nie było innego wyjścia?

Zawsze jest wyjście, ale coś nas rzeczywiście przyciąga, rodzimy się z takimi, a nie innymi predyspozycjami. Miałam dużo różnych zainteresowań. Muzyka mnie frapowała, ale z drugiej strony przerażała. Nie chciałam się z nią wiązać, bo wiedziałam, że ściągnę na siebie klątwę. I tak się w pewnym sensie stało. Gdy robiłam płytę poświęconą mamie, to miałam wrażenie, że działa zasada: uderz w stół, a nożyce się odezwą. Ukazała się płyta, jakieś dobro muzyczne, coś tam wniosłam do świata. Tymczasem nagle zaczęły się głosy oburzenia, ataki, agresja, mnóstwo pomówień. Zaczęłam się nawet zastanawiać, co w tych ludziach jest, jakie mechanizmy powodują, że sobie nie radzą z tym, co robię. Z drugiej strony nie brakowało ludzi, którzy się nad tym rozpływali, odwoływali do sentymentów. Okazało się więc, że od początku budzę skrajne emocje. Jestem artystką, którą się albo kocha, albo jej nienawidzi.

Teraz artyści wychodzą z lockdownu, kultura wraca do aktywności. Pewnie w końcu też będzie można grać koncerty. Jakie emocje pani towarzyszą?

Jestem osobą, która zawsze patrzy z nadzieją w przyszłość i niezależnie od okoliczności swój wewnętrzny świat organizuje sobie tak, jak chce. Mam swoje plany, pracę twórczą, z której nie mam zamiaru rezygnować bez względu na obostrzenia - bo jesteśmy artystami nie tylko wtedy, kiedy występujemy, ale również podczas całego procesu twórczości. Mam też poczucie, że właśnie kreacja, tworzenie są siłą napędową mojego życia. Wierzę w to, że wcześniej czy później będą możliwości, by swoją sztukę pokazać szerzej. Mam to szczęście, że chociaż jestem artystką niszową, to swoją niszę znam i wiem, dla kogo tworzę. Nie jestem dla wszystkich, nie celuję nawet w taką sytuację. To też mi bardzo odpowiada, bo nie mam przymusu zrobienia czegoś, co będzie się powszechnie podobało. Wiem, jaka muzyka interesuje mojego odbiorcę. Wydaje mi się, że ludzie, których skupiam wokół siebie są dla mnie pewnikiem, dają mi poczucie stabilizacji, że nie odpłyną wraz ze zmianą trendów, albo że moja twórczość przestanie być dla nich aktualna. Mój odbiorca jest świadomym, dojrzałym odbiorcą, poszukującym innego świata muzycznego. Wierzę, że czekamy na siebie.

A jak wpłynęła na panią izolacja. To było doświadczenie depresyjne, czy nagle udało się zrobić coś, czego się wcześniej nie udawało?

Niestety, muszę przyznać, że na początku miałam poczucie zderzenia się rozpędzonego pociągu ze ścianą. Dlatego, że tuż przed pandemią wydałam płytę „Przebudzenie” i byliśmy cudownie, jak nigdy wcześniej przygotowani z moim bandem do trasy koncertowej. Zagraliśmy kilka koncertów i to było wspaniałe doświadczenie. I nagle musieliśmy wszystko przerwać, odebraliśmy tę sytuację jako wielki cios, bo płyty nie wydaje się często, a wszelkie związane z nią nadzieje runęły. Tym bardziej, że jeszcze przed pandemią miałam bardzo długą przerwę w koncertowaniu i nagrywaniu ze względu na urodzenie dziecka. Później się okazało, że właściwie napisałam płytę pandemiczną, wszystkie teksty okazały się zapowiadającymi nową rzeczywistość. Z każdym kolejnym singlem ta płyta nabierała niezwykłego znaczenia. Czy pierwszy utwór „Świecie stój”, czy „Do lasu”, który ukazał się w momencie, kiedy zamknięto parki i lasy, czy później „Przebudzenie”, kiedy zaczęły się strajki kobiet... Sama zaczęłam się przyglądać temu, co napisałam i zaczęło mnie to lekko przerażać. Wtedy też poczułam sens tego, że nie ma się co przywiązywać do swoich oczekiwań. Bo ja myślałam, że powinnam zagrać mnóstwo koncertów, ludzie zaczęli pozytywnie reagować na ten album, coś się naprawdę zaczęło dziać. A wtedy nastąpił lockdown. Dzisiaj mam już dużo zgody w sobie, nawet zaczęłam organizować warsztaty „Przebudzenie”, na które zapraszam rozmaitych ludzi- w większości przyjeżdżają kobiety, bo chyba mają większą otwartość na przebudzenie. Pandemia uświadomiła mi, że trzeba mieć pan B. Wiedziałam, że muzyka jest niestabilną dziedziną, jeżeli chodzi o możliwość utrzymania, że to taki zawód, w którym nie ma nic pewnego. Tylko nie sądziłam, że ten moment nadejdzie teraz, kiedy wszystko wyglądało tak dobrze, i to tak nagle. Najbardziej krzywdzące jest to, że zobrazowało się wymownie, co ludzie, szczególnie ze świata polityki, sądzą o muzyce. Z jednej strony uważają, że muzyk to taki lekki zawód, co to tylko wychodzi sobie pośpiewać, by innych zabawić. A z drugiej strony jest dużo pogardy, bo muzycy mają takie małe znaczenie, a jeszcze domagają się pieniędzy. Było to widać przy wszystkich tarczach, które miały być wsparciem dla artystów, a okazało się inaczej. Ja nie dostałam ani złotówki, pomoc trafiła do organizatorów, do firm z odpowiednim PKD. Wyszło pomieszanie z poplątaniem i rozbudzenie emocji, muzyka stała się kozłem ofiarnym. Muzycy pierwsi stracili pracę i ostatni ją odzyskują. Okazało się też, że ludzie nie stoją za muzykami. Lata rozmaitych działań, propagandy medialnej, portali plotkarskich, które wrzucały wszystkich do jednego worka i mieszały artystów z celebrytami, pluły, mają dzisiaj odzwierciedlenie. Wytwórnie nie chcą wydawać płyt, bo sprzedaż jest tak niska, że nie widzą w tym sensu. Za chwilę pozostaną wyłącznie najbogatsi i najpopularniejsi; hip hop oraz żony milionerów, które same sobie opłacą płytę. Nie będzie muzyki, nikogo nie będzie też stać na muzykę. Wszyscy do tego dopuściliśmy.

To problem od lat przemiany ustrojowej, kiedy zaniedbaliśmy edukację kulturalną, oduczyliśmy się odróżniać rzeczy dobre od złych, zapominając, że nie jesteśmy tak wielkim rynkiem, jak Ameryka, gdzie wszystko może znaleźć swoje miejsce...

Lubimy się porównywać do Stanów Zjednoczonych, ale this is not America - jak śpiewał David Bowie. Tu jest coraz mniej przestrzeni, coraz więcej osób myśli o przebranżowieniu. A chyba właśnie powinniśmy cenić to, że ktoś chce żyć z własnej pasji, ambitnej twórczości, że chce nam coś dać. Chcemy wszystkich zmusić, by poszli do korporacji? Przecież to, co się obecnie dzieje zostanie zapamiętane poprzez kulturę. Śmieję się dziś, że mówiłam ze sceny o nadchodzącej erze Wodnika, że będą zmiany. I faktycznie, weszliśmy w erę Wodnika i są zmiany, tylko myśleliśmy, że mają być na lepsze. Z jednej strony jest otwarcie na duchowość, ludzie zaczęli się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi, z drugiej zaczynają traktować pandemię jako coś naturalnego. Ludzie są w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego i zaadaptować. To jest trochę przerażające.

Coraz mniej miejsca na kulturę? Można odnieść takie wrażenie, sądząc po entuzjazmie, z jakim powitaliśmy otwarcie ogródków gastronomicznych, przy znacznie mniejszym zachłystywaniu się propozycjami instytucji kultury.

Coś w tym jest, że piliśmy na początku pandemii i pijąc z niej wychodzimy. Polacy mają taką cechę, że wszystko albo nic; na koń i hulaj dusza, piekła nie ma. Ja bym tylko sobie życzyła, żeby tak były oblegane muzea, galerie sztuki, teatry, sale koncertowe. Chciałabym się kiedyś obudzić w takim kraju, gdzie kultura będzie znowu pożądana. Gdzie ludzie będą spijali z ust bardów ich słowa. Boję się jednak, że kultura w Polsce upadła. Zabiliśmy ją mieszając z celebryctwem, rzeczami bez jakości. To, co się dzieje w internecie, to kompletne bagno. Dlatego w jednym rzędzie stawia się Zenka Martyniuka i Leszka Możdżera - bo to muzyk, i to muzyk. Kiedyś bycie artystą było nobilitacją, dziś artystę można opluć. A co nas różni od świata zwierzęcego? Właśnie poczucie estetyki i kultury. Tymczasem zamieniliśmy się w zwierzątka, którym wystarczy mieć, karmić wyłącznie ciało, a to, co odpowiada za wrażliwość zanika. Moim zdaniem muzyka, sztuka wyższa zawsze miały rolę konfrontowania nas z trudnymi emocjami. Dziś zaś funkcjonuje taka narracja: nie myśl i nie czuj, bo ktoś za ciebie będzie myślał, a odczuwać masz tylko przyjemności. Najedz się, napij, naciesz, ale nie myśl, nie zastanawiaj się, zajmuj się tylko tym, co proste. Ludzie w to szybko weszli, bo to jest wygodne. Muzyka zaś stawiała ludzi przed czymś trudniejszym: zobacz, pomyśl, poczuj, to jest inne, nakarm duszę. To jest stawianie człowieka w niewygodnej pozycji. Nie bylibyśmy tutaj, gdzie jesteśmy, gdyby nie sztuka. Mam wrażenie, że rozpoczęła się właśnie ewolucja w odwrotnym kierunku.

Jest pani postrzegana jako kolorowa artystka, która rano biega boso po łące i wącha kwiaty, a tymczasem słyszymy, że jest pani piekielnie silną, mocno stąpającą po ziemi kobietą...

Obie te osoby się we mnie łączą. Rano uwielbiam w piżamie wybiec do ogródka po świeżą bazylię czy szczypiorek na śniadanie - uwielbiam ten moment. A z drugiej strony jestem turbo silna, przeżyłam tak dużo, że wiele wydarzeń już nie robi na mnie wrażenia. Ale jestem pewna, że swoją siłę czerpię z wrażliwości, właśnie z tego biegania rano do ogródka. Prawdziwa siła rodzi się nie z agresji, psychopatii, tylko z poczucia wrażliwości. Twardego tyłka nie zdobędzie się na siłowni, tylko w życiu.

Czy gdy sama pani została mamą, przewartościowało się również pani spojrzenie na własną mamę?

Zdecydowanie koło się zamknęło. To jest piękne. Jesteśmy w stanie poczuć i zrozumieć decyzje naszych rodziców dopiero, gdy sami stajemy się rodzicami i przestajemy być dziećmi. W pewnym sensie byłam dzieckiem do momentu, w którym urodziłam Tytusa, czyli do trzydziestego czwartego roku życia. Nie wiedziałam, co to znaczy dać życie. Chowałam urazy, bolało mnie to, co dziecięce. Wtedy się wchodzi w pozycję ofiary, osoby pokrzywdzonej, żąda się opieki. Dzisiaj z perspektywy matki to ja chcę ochraniać, ja chce się opiekować. To jest właśnie wyjście z pozycji dziecka. Żyjemy w czasach, kiedy jest bardzo dużo niedojrzałych osób, znam pięćdziesięciolatków, którzy wciąż są dziećmi, z pretensjami. Nigdy nie dorosną, pewnie dopiero lęk przed śmiercią będzie dla nich doświadczeniem konfrontującym. Dzisiaj nie ma trendu na bycie fajnym, dojrzałym człowiekiem; wszystko ma być zabawą, mamy być wiecznie młodzi. Bycie dojrzałą osobą to świadome przeżywanie życia. To też może być zabawa: nie musimy upijać się na mieście, możemy się upijać życiem. Człowiek wtedy czuje świat, ludzi, wszelkie połączenia. Ale dziś to chyba zabawa dla nielicznych.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki