Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Boże Narodzenie w dawnej Łodzi [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]

Anna Gronczewska
Boże Narodzenie w dawnej Łodzi.
Boże Narodzenie w dawnej Łodzi. Reprodukcja Grzegorz Gałasiński
Zapach przedwojennych pomarańczy, kolędnicy z Polesia zwani "wenusami", choinka ozdobiona kolorowymi światełkami stojącymi na Rynku Bałuckim, smak wytwarzanej w Łodzi chałwy. Tak wspominają Boże Narodzenie łodzianie, którzy urodzili się na przełomie lat 20. i 30. - pisze Anna Gronczewska

Tadeusz Borowski, łodzianin od pokoleń, dobrze pamięta zapach przedwojennych pomarańczy. Smak chałwy, którą wytwarzano w Łodzi i zakładane na choinkę świeczki. Lubi wspominać te chwile...

Pochodzi z Bałut. Tam Boże Narodzenie wyglądało trochę inaczej niż w innych częściach Łodzi. Było biedniej, starano się jednak zachować świąteczne tradycje. Krystyna Latuszewska, z domu Wróblewska, przed II wojną światową mieszkała na osiedlu im. Montwiłła-Mireckiego.

- Nigdy nie zapomnę tej świątecznej atmosfery, przygotowań do Bożego Narodzenia - mówi nam Krystyna Latuszewska. Inny łodzianin, Kazimierz Pliszka, przed wojną Boże Narodzenie spędzał w domach familijnych przy ul. Wróblewskiego (wtedy Kątnej), gdzie mieszkali pracownicy fabryki Allarta. Jego ojciec Jan był w niej monterem maszyn przędzalniczych.

Tadeusz Borowski mieszkał najpierw na ul. Sierakowskiego. W 1936 roku razem rodzicami i dziadkami przeprowadził się na ul. Konarskiego.

- Tej ulicy już nie ma - wyjaśnia pan Tadeusz. - Znajdowała się między ulicami Murarską i Julianowską. Dziś w tym miejscu stoi długi wieżowiec. Po wojnie mieszkaliśmy na Placu Kościelnym.

Rodzina pana Tadeusza należała do przeciętnych łódzkich rodzin. Jego ojciec Marian jeździł taksówką. Samochód nie był własnością pana Mariana.

- Tata pracował u pana Linkego, z ulicy Sasanek, który był właścicielem kilku taksówek - mówi Tadeusz Borowski. - Mama zajmowała się domem. Taty nie byłoby stać na auto. Taki fiat 508, najpopularniejsze wówczas auto, kosztował, 7.200 złotych, czyli prawdziwy majątek.

Choinki kupowało się na Bałuckim Rynku. A, że na Bałutach mieszkało wielu biednych ludzi, to często sami organizowali oni sobie świąteczne drzewko. Wycinali je w pobliskim Lesie Łagiewnickim czy szli do lasków w okolicy ul. Liściastej. Rodzice Kazimierza Pliszki choinkę kupowali na Górniaku. Ale bywało, że na wielkie podwórko przed domami familijnym zajeżdżali handlarze z wozami pełnymi choinek.

Dużą choinkę, przyozdobioną kolorowymi lampkami, zawsze ustawiano na Bałuckim Rynku. Taka choinka stała również na Starym Rynku oraz Placu Wolności. Świątecznie udekorowane był sklepowe wystawy. Tadeusz Borowski wspomina, że na rogu ul. Konarskiego i Zgierskiej był mały sklepik należący do łódzkiego Niemca, Hornunga.

- On przygotowywał świąteczne paczki dla dzieci swoich klientów - dodaje Tadeusz Borowski. - Były to słodycze, które pakował do papierowych torebek, nazywanych tytkami.

Krystyna Latuszewska opowiada, że w jej domu święta rozpoczynały się już w listopadzie. Wtedy jej tata schodził do piwnicy i przynosił wiklinowy kosz pełen świątecznych ozdób, które potem zawieszano na choince. Pani Halina pamięta, że nie było wówczas bombek. Cała rodzina siadała wieczorami i przygotowywała ozdoby. Były to łańcuchy, jeżyki z bibuły, białe gwiazdki, wisiorki zrobione ze słomy i koralików.

- Tata przygotowywał piękne ozdoby z wydmuszek - wspomina Krystyna Latuszewska. - Na przykład żołnierza w ułańskim czako, zbója z wąsami.

Natomiast na tydzień przed Bożym Narodzeniem rodzina Wróblewskich ruszała na wielkie świąteczne zakupy. Przechodzili przez tory, wsiadali w tramwaj numer 7 i jechali na Plac Wolności. Pani Halina pamięta niemal każdy krok tej przedświątecznej wędrówki. Gdy wysiedli z tramwaju, w miejscu, gdzie dziś znajduje się apteka, była cukiernia. Tam rodzice kupowali jej i trzy lata starszemu bratu Zdzisławowi za 5 groszy tytkę, czyli torebkę, pełną okruchów pysznych ciastek. Trafiało się nawet całe ciastko. Potem, już na ul. Piotrkowskiej, zatrzymywali się w sklepie kolonialnym, naprzeciw kościoła. Była tam cudownie przyozdobiona świąteczna wystawa.

- Sklep należał do pana Glugli - opowiada Halina Latuszewska. - Przy wejściu wisiały zające, bażanty, przepiórki ozdobione świerkowymi gałązkami, światełkami. Dalej były wysypane ziarna palonej kawy. Płynął po nich statek pełen bakalii: fig, rodzynek.

Na dzisiejszej ul. Narutowicza, w miejscu gdzie po wojnie był Empik, stał mały, drewniany, pomalowany na zielono domek, a w nim cukiernia. Należała do Turka, który nazywał się Angelewicz. Tam za gablotami można było podziwiać przeróżne czekoladki, ciastka, owoce kandyzowane, orzechy w syropie, najrozmaitsze rodzaje przepysznej chałwy.

- Na rogu ulic Piotrkowskiej i Tuwima znajdował się automat z kanapkami - dodaje pani Krystyna. - Tam posilał się tata. A na rogu ulic Piotrkowskiej i Głównej był salon z zabawkami. To było coś przepięknego... Nie zapomnę cudownych laleczek siedzących przy stoliku, na którym stały małe filiżanki. Obok stał fortepian, na którym grał pan w surducie. Niestety, zabawki były za drogie, tam rodzice nam ich nie kupowali. Marzyłam, by święty Mikołaj przyniósł mi pod choinkę te piękne lalki siedzące przy stoliku...

Rodzina Wróblewskich zaglądała jeszcze do sklepu pani Burskiej, gdzie kupowała chrupiące bułeczki, bryndzę i wędzoną rybę. Potem wsiadali w dorożkę i ul. Piotrkowską wracali na plac Wolności. A stamtąd tramwajem do domu...

Na gałązkach przedwojennych choinek umieszczano specjalne podstawki, do których wstawiano świeczki. One pięknie oświetlały świąteczne drzewko.

- Ale od tych świeczek często zapalała się choinka - mówi pan Tadeusz. - Bywało, że przez to w płomieniach stawało całe mieszkanie.

Tadeusz Borowski też przed świętami siadał z rodzicami i robił ze specjalnych, wąskich białych pasków małe gwiazdki, pawie oczka, łańcuchy. Na czubek choinki obowiązkowo zakładano gwiazdę z tektury.

- Kupowało się cukierki opakowane w kolorowy celofan i zawieszano na choince - opowiada Tadeusz Borowski. - Gdy w rodzinie było dużo dzieci, to te cukierki błyskawicznie znikały.

Pani Krystyna opowiada, że przed samymi świętami odbywało się wielkie sprzątanie. Czuje jeszcze zapach pastowanych podłóg, wykrochmalonej pościeli... W jej domu choinkę ubierali rodzice. Robili to w noc poprzedzającą wigilię. Oprócz choinkowych zabawek wisiały na niej małe, czerwone jabłuszka, cukierki, orzechy, pierniki.

- Mikołajem był zawsze ktoś z sąsiadów - dodaje Halina Latuszewska. - Raz założył bardzo charakterystyczne buty. Zaczęłam po nich go rozpoznawać. Tak pierwszy raz zachwiała się moja dziecięca wiara w świętego Mikołaja.

Krystyna Latuszewska na gwiazdkę, rok przed wojną, dostała książkę o Żabusi.

- Książki były drogie i rzadko się je dostawało - wspomina dziś. - Była to moja jedyna książka. Zawsze natomiast oprócz słodyczy, rękawiczek z włóczki, koralików, dostawałam lalkę. Kiedyś wujek przywiózł mi piękną śpiąca, porcelanową lalkę, w krynolinach.

Natomiast na gwiazdkę 1938 roku dostała od rodziców lalkę w krakowskim stroju, która mówiła: "mama". A jej brat tankietkę, czyli czołg.

- Razem z bratem spaliśmy w jednym pokoju - opowiada Krystyna Latuszewska. - Obudził mnie w nocy hałas. Brat puszczał swoją tankietkę, ale nie tylko. Był ciekaw dlaczego moja lalka mówi, więc dostał się do jej wnętrza. Moja rozpacz była wielka!

Rodzina Tadeusza Borowskiego spędzała wigilię u dziadków, którzy też mieszkali przy ul. Konarskiego. Schodzili się tam ciocie, wujkowie, kuzyni.

- Do rodziców ojca, na ulicę Sierakowskiego szło się już w święta - dodaje pan Tadeusz. W rolę świętego Mikołaja wcielał się zawsze jeden z sąsiadów.

- Niekiedy zapomniał założyć butów, występował w pantoflach, co wzbudzało wielkie podejrzenia oczekujących na świętego Mikołaja dzieci - przypomina sobie pan Tadeusz.

Przed wojną łódzkie dzieci z reguły nie dostawały wykwintnych prezentów. Najczęściej była to czapka zrobiona przez babcię na drutach, rękawiczki, szalik, jakieś koraliki, słodycze. Pan Tadeusz pamięta, że kiedyś jego chrzestny, brat mamy, kupił mu auto nakręcane na sprężynę. Gdy jechało, to spod kół sypały się iskry...

- Do nas nie przychodził Mikołaj, prezenty znajdowaliśmy pod choinką lub podczas wigilii wyciągali je z ukrycia rodzice - opowiada Kazimierz Pliszka.

Kiedyś Tadeusz Borowski otrzymał niesamowity prezent - piękny, blaszany samochód nakręcany sprężyną. Otrzymał go od przyjaciela ojca, Szwajcara, przedstawiciela szwajcarskiej firmy pracującej dla fabryki Allarta.

- Miałem wtedy z sześć lat- wspomina pan Tadeusz. - Nie miałem sił, by nakręcić sprężynę. Robił to za mnie starszy brat. Gdy o stół oparło się deskę do prasowania, to auto potrafiło po niej podjechać!

W czasie świąt Bożego Narodzenia w łódzkich domach królował zapach pomarańczy. Przed wojną były one drogimi owocami i dla części rodzin stanowiły prawdziwy rarytas.

- Do dziś pamiętam zapach tych pomarańczy! - mówi nam Tadeusz Borowski. - Nie wiem, ale dziś nie mają takiego zapachu. Miały też inny smak... Nie zapomnę też smaku przedwojennej chałwy. W Łodzi było kilka jej wytwórni...

W domu pana Tadeusza na kolację wigilijną zawsze był podawany karp. Nie wszystkie rodziny było stać, by go kupić. Był drogą rybą.

- Wtedy zamiast karpia smażono śledzia, który był znacznie tańszy - tłumaczy pan Tadeusz. - A najlepsze śledzie, może nie tylko w Łodzi, ale i nawet całej Polsce kupowało się u Żydów, na ulicy Wolborskiej, czyli w dzisiejszym parku śledzia.

Żydzi sprzedawali tam ponad dwadzieścia gatunków śledzi, prosto z beczki. Podobno najlepsze były tzw. uliki. To duże, tłuste śledzie, które sprzedawano po 30 groszy za kilka sztuk.

- Sprzedający je Żyd pytał się, czy mają to być śledzie trzepane - opowiada Tadeusz Borowski. - Jeśli tak to wyciągał je i dwa-trzy razy uderzał o beczkę. W ten sposób usuwał grubą sól, a śledzie pakował w papier.

Często po kolacji rodzina pana Borowskiego szła z dziećmi na pasterkę do kościoła Najświętszego Serca Jezusowego przy ul. Skarbowej. Stał tam wtedy drewniany kościółek, który rozebrano po wojnie i postawiono nowy.

Między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem osiedle Montwiłła-Mireckiego odwiedzali kolędnicy. Byli nimi zwykle młodzi mężczyźni, chłopcy z Polesia. Nazywano ich "wenusami".

- To określenie brało się z tego, że palili papierosy Wenus - wyjaśnia Krystyna Latuszewska. - A robili to stojąc w korytarzach kamienic. Potem niedopałki rzucali w sufit, zostawiając ślady.

Kolędników nazywano "herodami". Były wśród nich diabły, anioły, śmierć z kosą i Herod...
Wraz z rozpoczęciem wojny, dla rodziny pana Tadeusza i innych mieszkańców Łodzi nastąpił trudny czas. Wtedy państwo Borowscy nie obchodzili świąt. Nie było choinki, wigilii, tylko świąteczne życzenia.

- Dobrze było, gdy zjadło się wtedy ziemniaki w mundurkach - mówi Tadeusz Borowski. - Na szczęście w aptece można było kupić tran w płynie. Można było upiec na nim śledzia, który stanowił rarytas. Kupowało się też kapustę, gotowało, mieliło i przyrządzało z niej placuszki, które też smażyło się na tranie.

Skromnie było również w rodzinie Kazimierza Pliszki. Ojca pana Kazimierza aresztowano, zginął w obozie koncentracyjnym. Wysiedlono ich z domów familijnych. Przenieśli się do domu brata ojca Marianny, Józefa Tome, na ul. Braterską. Zajęli tam strych. Warunki były bardzo ciężkie. Nikt nawet nie pomyślał o choince.

Z wojennych świąt Kazimierz Pliszka dobrze zapamiętał te w 1939 roku. Miał dziesięć lat. W towarzystwie starszej o cztery lata kuzynki Heleny Wyczawskiej został wysłany przez "radę rodzinną" ze świąteczną paczką na Boże Narodzenie dla rannych polskich żołnierzy, którzy przebywali w szpitalu wojskowym, znajdującym się przy parku im. Poniatowskiego. W paczce było ciasto i owoce.

- Pamiętam bardzo dużą salę, niską, może na poddaszu, gęsto zastawioną łóżkami - wspomina pan Kazimierz. - Ktoś, chyba pielęgniarka, podprowadził nas do łóżka, na którym leżał obandażowany młody chłopak. Z rozmowy z nim wynikało, że pochodził z małego miasteczka pod Łodzią.

W czasie wojny rodzinę Wróblewskich, po pobycie w obozie przy ul. Łąkowej, wysiedlono z Łodzi. Znaleźli się w Bukowcu koło Opoczna. Tam też starali się zachować świąteczne tradycje. W lesie były grzyby, można było dostać kaszę, kapustę. Dało się jakoś urządzić wigilię. Była nawet choinka.

- Ubieraliśmy się ciepło z bratem i szliśmy po nią do lasu - dodaje pani Krystyna. - Bywało, że przez kilka godzin chodziliśmy zanim znaleźliśmy choinkę.

Po zakończeniu wojny wielu łodzian znów zaczęło przygotowywać wigilię, święta. Między 1945 a 1947 roku podstawą były dary otrzymane z PCK, czyli paczki z Unry. Łodzianie dostawali kaszę, mąkę, konserwy. Jedną z takich konserw nazywano krwawą kopasicą.

- Jej zawartość stanowiło coś pośredniego między czarnym, a kaszanką - wyjaśnia Tadeusz Borowski.

Do dawnych tradycji powróciła też rodzina Pliszków.
- Mam nawet zdjęcie z pierwszych po wojnie świąt Bożego Narodzenia - mówi Kazimierz Pliszka. - Stoimy wszyscy przy choince i trzymamy zdjęcie zmarłego w czasie okupacji ojca...

Po wojnie, choć nie raz też było ciężko, łodzianie zawsze potrafili zadbać o świąteczny stół. Tradycją stały się choinkowe zabawy w przedszkolach i szkołach. Z czasem w niemal każdym zakładzie pracy zaczęto organizować firmowe wigilie.

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki