Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chcą poznać swoje dziecko, być z nim choć kilka minut...

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Właśnie urodziła się Wika. Przyszła na świat, choć rodzice wiedzieli, że nie ma wielkich szans na przeżycie, bo jest śmiertelnie chora. Ale żyje i rodzice cieszą się każdą spędzoną z nią chwilą.

Mają nadzieję, tak jak inni rodzice. Ona nigdy nie znika. Beata była w ciąży z Patrykiem, kiedy po jednym z badań usłyszała wyrok: dziecko ma tak ciężką wadę serca, że po porodzie zaraz umrze. Ale postanowiła, że urodzi. Chciała być choć przez kilka chwil z synkiem, na którego tak długo czekała.

I Patryk się urodził. Usłyszała jego krzyk, przytuliła do piersi. Był śliczny i wbrew zapowiedziom lekarzy żył. Nie umarł w ciągu pierwszych godzin życia. Minął tydzień, a Patryk żył... Dziś jest po dwóch operacjach serduszka.

Natalia też miała nie żyć, bo badania wykazały bardzo poważną wadę rozwojową. Ale dziewczynka przyszła na świat. Choć jest chora i ma kłopoty z chodzeniem, to świetnie rozwija się intelektualnie. Wszyscy ją kochają.

Co roku do hospicjum perinatalnego łódzkiej Fundacji Gajusz, jednej z niewielu tego typu placówek w Polsce, trafia około dziesięciorga dzieci.

- Hospicjum działa trzy lata i ta liczba nie zmienia się - wyjaśnia Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, założycielka i prezes Fundacji Gajusz. - Ale jest też duża grupa rodzin, która trafia do nas tylko na konsultację psychologiczną.

Do Łodzi przyjeżdżają po pomoc z całej Polski: Poznania, Częstochowy, Dolnego Śląska, okolic Opoczna. Trafiają tu matki, które postanowiły urodzić śmiertelnie chore dzieci. Nie zdecydowały się na aborcję, choć dla wielu decyzja ta nie była podyktowana względami religijnymi. Kilka tygodni temu do placówki zgłosiła się para młodych ateistów, którzy przyznali otwarcie, że nie wierzą w życie po śmierci. Zdecydowali jednak, że urodzi się ich ciężko chory syn, bo to jedyna szansa, żeby mogli go poznać.

Inni rodzice dodają, że w tych krótkich chwilach życia mogą dotknąć dziecka, pobyć z nim choćby kilka chwil... A potem godnie pożegnać i pochować. Mieć grób, który mogą potem odwiedzić. Zapalić znicz, zapłakać...

Kamil poczuł, że Gabrysia umiera

Aneta była w czwartym miesiącu ciąży, gdy usłyszeli razem z mężem Pawłem, że będą mieli bliźniaki. Chwilę radości przerwała diagnoza: przeżyje tylko chłopiec, bo dziewczynka ma wadę, która nie pozwoli jej żyć.

Paweł dowiedział się od znajomych o hospicjum perinatalnym w Łodzi. Przez całą ciąże Aneta była pod opieką fundacji. Potem na świat przyszli Kamil i Gabrysia. Kamil zdrowy, dla Gabrysi pierwsze godziny na świecie były ostatnimi. Ale spędziła je otoczona miłością mamy, taty, babć, dziadków... Kiedy po kilku godzinach zmarła, Kamil zaczął płakać tak mocno, że nie można było go uspokoić.

W hospicjum na nikogo się nie naciska, niczego nie sugeruje, bo materia jest szczególnie delikatna. Ciężarne, które tu trafiają, są przerażone, zdezorientowane, często wcześniej nie uzyskały pomocy i wsparcia, zostały z problemem same.

Tisa Żawrocka-Kwiatkowska opowiada, że niedawno do fundacji zgłosiła się kobieta, matka trójki, zdrowych, szczęśliwych dzieci. Siedem lat wcześniej kobieta usunęła ciążę, gdy dowiedziała się, że jej dziecko jest śmiertelnie chore. Przyznała, że choć minęło 7 lat, a nie ma dnia, żeby o nim nie myślała.

Życie to krótki sen

Mama Mieszka mówi, że miała piękny sen. Trwał 40 tygodni i 4 dni.

- Chcę go zapamiętać jak najlepiej, w jak najmniejszych, najliczniejszych szczegółach. Mój sen, moje marzenie, mój najdroższy syn dziś jest w niebie i na mnie spogląda, opiekuje się mną ten „mój mały rodzinny święty” - zapewnia. - Obdarzył nas czymś szczególnym, wiarą, że cuda się zdarzają, że miłość zwycięża, a ludzie są dobrzy.
Zanim zaszła w ciążę z Mieszkiem, dwa razy poroniła. Dlatego wykonali z mężem wszystkie badania, okazało się, że oboje są zdrowi.

- Jednak nasz 159-gramowy synek nie… przepuklina mózgowa potyliczna - opowiada mama Mieszka. - Wyrok: wada letalna płodu. Diagnozę potwierdziło dwóch innych lekarzy. Sugerowano usunięcie ciąży. Nie zgodziłam się. Modliłam się, żeby to nie była prawda, żeby to, co ja także widziałam na USG, zniknęło. Zaproponowano mi wykonanie amniopunkcji. Czekałam na wynik ponad miesiąc. Był maj, piękna wiosna. Na zewnątrz ciepło, słonecznie, a w moim sercu zima, mróz i strach. I modlitwa, żeby wynik był prawidłowy. Pamiętam dokładnie 30 maja, piątek, godzina 13, czekaliśmy w poradni na przyjazd kuriera. Spóźniał się. Dłonie zdrętwiały mi ze stresu, ledwo oddychałam. Zawołano mnie do pokoju, odebrałam wyniki. Nikt mi ich nawet nie omówił. Po prostu dostałam żółty papierek do ręki i „radź sobie sama dziewczyno”. Długo wczytywałam się w interpretację skomplikowanych wyników. Skąd, dlaczego, jak?

W końcu zrozumiała. Kariotyp jej dziecka był nieprawidłowy. Wada genetyczna - monosomia 13 chromosomu Y: 90 procent płodów obumiera w pierwszych trzech miesiącach, pozostałe 10 procent przeżywa do szóstego, może siódmego miesiąca, ok. 0,4 procent przychodzi na świat. Najdłużej żyjące dziecko zmarło po 29 dniach.

- Pomimo bezlitosnych diagnoz delektowałam się każdym dniem, kiedy nosiłam pod sercem tę małą istotkę, każdym ruchem, który odczuwałam - przyznaje mama Mieszka. - To było najważniejsze. To chcę pamiętać.

Postanowiła sobie, że cokolwiek się stanie, bez względu na diagnozy, będzie się cieszyć tą ciążą i przeżyję ją, jak każda kobieta oczekująca dziecka, że nie odmówi sobie niczego.

- I celebrowałam ten czas - wspomina. - Chciałam go jak najlepiej wykorzystać, bo wiedziałam, że im bliżej porodu, tym mniej go mam. Uświadomiłam sobie, że data narodzin mojego dziecka może być też datą jego śmierci. Znienawidziłam zegarek i kalendarz.

Mąż wybrał imię dla synka: Mieszko. To imię zawsze kojarzyło się jej z czymś wyjątkowym, pierwszym, z siłą, z uporem.

- I tak trwaliśmy razem, uparcie, ja i Mieszko - opowiada. - Jedliśmy winogrona, żeby rósł, ryby, żeby był mądry, orzechy żeby miał silne kości. Byliśmy na dwóch weselach. Modliłam się, żeby Mieszko urodził się żywy. Chciałam, żeby zobaczyli go dziadkowie i nasze rodzeństwo, żeby został ochrzczony, żeby poczuł miłość, jaką go obdarzamy, żeby nas poznał. Nie ma dla mnie gorszej rzeczy od niemożliwości pożegnania się. Przeżyłam to dwa razy. Nie mogłam zobaczyć moich dzieci, nie mogłam się pożegnać, nie dowiedziałam się, co się z nimi stało. Tym razem chciałam, żeby Mieszko godnie się urodził i godnie zmarł.

Cesarskie cięcie zostało zaplanowane na 25 września. Mieszko przyszedł na świat o godz. 8.50, z tych emocji i w wyniku znieczulenia kobieta pamięta tylko urywki. Mąż, obecny na sali operacyjnej, trzymał ją za rękę i mówił, co się dzieje.

- Przez chwilę zobaczyłam jak lekarz podnosi czerwoną istotkę - wspomina tę niezapomnianą chwilę. - Mąż powiedział, że już wyjęli Mieszka. Wsłuchiwałam się w ciszę. Przez ten ułamek sekundy, który dla mnie trwał wiecznie, umierałam ze strachu, nie usłyszałam nic, żadnego płaczu. I nagle doszło do moich uszu cichutkie kwilenie. Na chwilę pokazano mi Mieszka. Mąż powiedział, że został ochrzczony. Ja zostałam przewieziona na salę pooperacyjną.

Bała się. Była przerażona, spanikowana. Co teraz? Co się okaże? Ona tam, z dala od dziecka, nie może go zobaczyć, przytulić. Kiedy go zobaczę? Miała ochotę wstać, biec do niego, obserwować, kontrolować, co z nim robią, jak go badają. Znowu czas, znowu ją gonił. Już nie ma w niej synka. Teraz musi sobie poradzić sam.

- Proszę, Boże, niech będzie tak silny jak ja, niech da radę - modliła się. - Muszę go zobaczyć. Nie wiem, ile czasu minęło, ale w końcu drzwi sali otworzyły się i wjechał inkubator. Położna położyła Mieszka obok mnie. Mały skrzacik, w za dużej czapeczce, ze skarpetkami naciągniętymi do kolan, taki malutki, owinięty w żółtą flanelkę w żyrafy. Ledwie mogłam go objąć. Poczułam się nagle taka zmęczona, wszystkie złe uczucia zniknęły. Jesteś. Żyjesz. To ja, twoja mama. Kocham cię, syneczku, bądź dzielny. Tata się tobą zajmie, ale jak tylko poczuję się lepiej, znowu się spotkamy. To, co się działo, pamiętam dzięki zdjęciom, dobrze, że był fotograf, inaczej nic bym nie pamiętała z tych emocji.
Leżała na sali pooperacyjnej. Czekała na wiadomości o synku. Mąż przysyłał SMS-y, że jest dobrze. Stan był stabilny. Myślała sobie: jutro rano wstanę, umyję się, zjadę na oddział do Mieszka i będę go obserwować cały dzień. Niestety, nie miała tej możliwości. Kiedy obudzili ją nad ranem, wiedziała po co. Zdążyła się pożegnać.

- Dziękuję ci, Boże, za ten cud - mówi dziś mama Mieszka. - Spełniły się moje modlitwy. Mieszko był ze mną choć przez chwilę. Poznałam go, a on poznał mnie. Zobaczyła go najbliższa rodzina. Został ochrzczony. Rodzice chrzestni trzymali go na rękach, tulili. Dziadkowie gładzili małe raczki. Ja ucałowałam go i pożegnałam. Jestem dumna, że miałam takiego synka. Nigdy nie dokonałabym innego wyboru. Nie zrezygnowałabym z ciebie, syneczku. Kocham cię.

Nikt nie chciał przerwać życia

Ania o chorobie dziecka dowiedziała się na początku ciąży. Lekarz od razu skierował ją do hospicjum perinatalnego. Tam opiekowano się nią przez kilka miesięcy. Kiedy zbliżał się termin porodu, Ania zamieszkała w hospicjum.

- W grudniowy piątek miał się zacząć mój weekend z rodziną - wspomina Tisa Żawrocka-Kwiatkowska. - Odebrałam telefon od lekarza dyżurnego z naszego hospicjum. Poród Ani trwał już 24 godziny. Kilka godzin później pojechałam do szpitala. Zadzwoniłam do fotografa, obudziłam ks. Pawła, naszego kapelana. O trzeciej nad ranem weszłam na salę porodową w szpitalu Pro-Familia. W ciężkich chwilach położna tuliła dziewczynę, pod koniec porodu całowała ją w czoło. Nie mogłam uwierzyć...

Położna wytłumaczyła, że nie można przyspieszyć porodu, bo Ania miała już kiedyś cesarskie cięcie. Dziewczyna była u kresu wytrzymałości.

- Pani Tiso, a co jeśli nie dam rady? - zapytała.

Tisa zapewniła, że Ania da radę.

- Jasieńku, mamusia już naprawdę nie ma siły, proszę urodź się podczas czwartego skurczu - zaczęła prosić Tisa.

Lekarz słuchał tego zdziwiony, ale właśnie pod koniec tego czwartego skurczu przyszedł na świat... Leżał w ramionach mamy, ssał piąstkę, maleńki kłębuszek z czarną czupryną. Ale lekarz, który go zbadał, nie miał wątpliwości. Czasu było niewiele. Przyszła babcia, tata był cały czas przy synku. Fotograf zrobił zdjęcie, a ks. Paweł ochrzcił Jasia. Kiedy to robił, płakał...

- Tylko mama Jasia była spokojna - wspomina Tisa Żawrocka-Kwiatkowska. - Powiedziała, że nie pamięta już bólu. Położna zapytała, kto przetnie pępowinę. Nikt z rodziny nie chciał tego zrobić. Podeszłam i pierwszy raz w życiu przecięłam pępowinę. Podałam wnuka babci, wziął go na ręce tata. Potem Jasio wrócił do mamy, leżał wtulony, spokojny, ale nie ssał już piąstki. To był zły znak. Po kilku minutach lekarz powiedział, że Jasio odszedł...

Dopiero potem Tisa Żawrocka-Kwiatkowska zrozumiała, dlaczego nikt z rodziny nie chciał odciąć pępowiny. Dla Jasia oznaczało to śmierć...

Imiona bohaterów zostały zmienione

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki