Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Milian: Ludziom trzeba dawać radość

Dariusz Pawłowski
Jerzy Milian wciąż aktywnie zajmuje się muzyką
Jerzy Milian wciąż aktywnie zajmuje się muzyką Arkadiusz Ławryniec
Z Jerzym Milianem, muzykiem, bohaterem gali inaugurującej 6. Letnią Akademię Jazzu w łódzkim klubie Wytwórnia, rozmawia Dariusz Pawłowski:

Czwartkowa gala będzie ważnym wieczorem dla miłośników jazzu, między innymi dlatego, że Pański dorobek jest ogromny. Czy pamięta Pan wszystkie swoje kompozycje?
Gdy chcę sprawdzić, to wchodzę na stronę milian.pl i tam wszystko znajdę. Ale odpowiadając poważnie - wątpię. Oczywiście te wiodące, większe formy - tak, ale było bardzo dużo pomniejszych, i te na pewno wypadły z pamięci.

Większość Pana dokonań to jazz. Ale nie doszedł Pan do tej muzyki prostą drogą.
No tak. To był rok 1952, kiedy zdałem maturę i musiałem zadecydować co dalej. Uczęszczałem do średniej szkoły muzycznej w klasie fortepianu, i nawet osiągnąłem pewną biegłość na tym instrumencie, choć czasy były trudne i musiałem dźwigać na drugie piętro dwa wiadra pełne węgla (każdy kto grał wie, co to znaczy dla palców). Mój dziadek miał radio Pionier, w które jak walnął pięścią to odbierało Radio Luxemburg i inne zachodnie stacje. Jednak najbardziej do jazzu pchnęło mnie to, że nie znosiłem uczyć się na pamięć utworów napisanych przez moich wielkich poprzedników. Zacząłem więc sobie różne rzeczy dokomponowywać, improwizować. W sposób nieświadomy zacząłem synkopować. Aż w roku 1953 założyłem z kolegami pierwszy kwintet jazzowy i pogrywaliśmy sobie w klubie SARP. Oczywiście graliśmy głównie standardy, było w tym trochę naśladownictwa, trochę kradzieży (śmiech). Człowiek korzysta z tego, co mądrego inni wymyślą. Moja cała droga artystyczna polegała na tym, że próbowałem się otaczać ludźmi mądrymi i uczyć się od nich jak najwięcej.

Jedną z pierwszych osób mądrych w dziedzinie muzyki był w Pana karierze Krzysztof Komeda.
Gdy postanowiliśmy razem grać, uświadomiłem sobie, że w tym zespole nie może być dwóch pianistów. On miał większą praktykę i doświadczenie. Porzuciłem więc fortepian dla wibrafonu. Na tym instrumencie pierwszy raz grałem w kawiarni "Magnolia", do której wstąpiliśmy z Komedą idąc do Poznańskiego Radia. W tejże kawiarni stało pianino i właśnie wibrafon. Komeda zaczął grać na pianinie, ja spróbowałem na wibrafonie. Później ćwiczyłem u mojej babci, w jadalni. Na stole układałem koc, na nim papier pakowy, na którym rysowałem klawiaturę wibrafonu i pałeczkami zrobionymi przez zaprzyjaźnionego stolarza pukałem w "instrument" godzinami. Gdy już zostałem zawodowym muzykiem, ćwiczyłem też uderzając obciążonymi, metalowymi pałeczkami w worek z plażowym piaskiem. Kiedy brałem do ręki standardowe, lekkie pałeczki i siadałem do instrumentu, ręce chodziły same. Grałem bardzo delikatnie. Dziś o kimś takim mówi się bardzo ładnie - autodydakta. W jakimś instytucie jazzu mógłbym prowadzić katedrę poświęconą autodydakcie.

Co Pana najbardziej zafascynowało w jazzie?
Jazzem tak naprawdę zainteresowałem się jako 19-latek. Początkowo było to bardzo nieświadome. Jednak szybko zauważyłem, że w standardach amerykańskich, czy bluesie, jest określony przebieg akordów, a potem są tematy kompozycji, i że można to wszystko zagrać po swojemu. Trzeba trzymać się przebiegu harmonicznego, trzymać się rytmu, ale można to wypełnić sobą. I to się nigdy nie powtarza. To bardzo odpowiadało mojej osobowości i temperamentowi. To zachęca też do śledzenia, jak ten sam utwór grają inni muzycy. Przez to jazz jest cały czas żywy.

Słucha Pan też współczesnej muzyki?
Staram się, choć szczerze mówiąc miewam kłopot z tą, która mieście się w dziale muzyka alternatywna. Kiedyś przedstawiciel takiej muzyki zaproponował mi wspólny występ. Gdy go zapytałem, co będziemy grali, powiedział: "No cokolwiek, pan wyjdzie na scenę, zagra coś, a my się do tego dołączymy". Zrezygnowałem. I czasem mam wrażenie, gdy słucham młodych muzyków, to są bardzo biegli na swoich instrumentach, na przykład saksofoniści szybko biegają palcami po klapach, ale nie bardzo wiedzą co grają i dlaczego. Przeraża mnie też, co dziś muzycy alternatywni potrafią zrobić z muzyką choćby Komedy, jak umieją ją podeptać. A przecież ten człowiek nie może się już bronić.

Myśli Pan, że to brak szacunku dla przeszłości, czy też może przekonanie, iż wszystko już było i trzeba to nadrobić popisami i techniką? A może po prostu niecierpliwość?
Jest w tym niepotrzebna nonszalancja. Jak to mówił Skrzek: Szukaj, Burz, Buduj. Ale on przynajmniej też budował. Dzisiaj kończy się raczej na burzeniu - burz i do domu albo do baru.

Czyli też brak pokory?
Dokładnie. Oni często chcą być lepsi w amerykańskim graniu od Amerykanów, w afrykanerskim od Afrykanerów. Nie mówiąc już o tym, że uważają się za lepszych od wszystkich starszych od nich polskich muzyków. A przecież tak to już nie tylko w muzyce jest, że gdyby nie było jednych nie byłoby drugich. Doktor Heicking, który mnie uczył w Berlinie, przynosił na zajęcia kilka partytur różnych kompozytorów, pokazywał, co jest w nich wspólne, a potem okazywało się, że te utwory dzielą setki lat. I ciągle mówił, że muzyką kieruje zasada: powtarzanie przy zmianie. On też namawiał do spokoju, do smakowania muzyki, do tego, żeby najpierw ułożyć sobie jakąś precyzyjną koncepcję tego, co się chce zrobić. Dziś jestem przekonany, że miał rację.

Jaka zatem zasada dla Pana stała się w muzyce najważniejsza?
Zawsze uważałem, że trzeba dawać ludziom radość. To było moje hasło: graj tak i pisz taką muzykę, żeby ludzie mieli z tego radość. I byłem też przekonany, że trzeba szukać kontaktu z ludźmi mądrzejszymi, od których można się czegoś nauczyć. Dawanie słuchaczom radości łączyło się też z radością grania dla samych muzyków. Proszę pamiętać, że my byliśmy pokoleniem, które przeżyło wojnę, widziało rzeczy straszne, ja w 1943 roku w egzekucji straciłem mamę, która była łączniczką w Armii Krajowej. Tych smutnych przeżyć było wiele podczas wojny i po wojnie. I właśnie muzyka dała nam tę radość, którą mogliśmy się podzielić z innymi.

I pewnie radość grania sprawia, że należy Pan do pokolenia muzyków, którzy ciągle są niezwykle aktywni...
To prawda, ale coraz więcej z nas odchodzi i trzeba zadbać o naszą spuściznę, przypominać ów dorobek, by mógł być dla kolejnych pokoleń nauką.

Cieszę się zatem, że gala poświęcona Pańskiej twórczości odbywa się w Łodzi i że tu zostaną przypomniane Pańskie dokonania...
To, co robi Wytwórnia i jej szefowa, pani Mariola Wojtysiak to wspaniała rzecz, bo co po nas wszystkich zostanie. Parę płyt?... A w ten sposób może zapiszemy się mocniej w pamięci. Zresztą Łódź jest miastem, które doskonale pamiętam.

A dokładniej?
Łódź i łodzianie wielokrotnie przewijali się przez moje życie. Przede wszystkim Janusz Cegiełła (urodzony w Łodzi dziennikarz, kompozytor i dyrygent - dop. dp), który w latach siedemdziesiątych miał wiele w Polskim Radiu do powiedzenia i zaproponował mi wtedy prowadzenie orkiestry. W radiu w Katowicach prowadziłem ją 17 lat. Wspominam też wspaniałego perkusistę o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości muzycznej, Grzegorza Gierłowskiego, Lucjana Dembińskiego związanego ze studiem Se-ma-fora, a postacią był Henryk Debich. Z jego orkiestrą nagrywałem kilka swoich kompozycji. Był jeszcze niezapomniany Michał Targowski, wybitny reżyser dźwięku. Miałem też jedną zabawną przygodę. Komeda założył kiedyś zespół Jan Grepsor, w którym mieliśmy zarabiać pieniądze, grając rock and rolla, śpiewaliśmy "See You Later Alligator". I po koncercie w Pabianicach Estrada Łódzka miała do nas pretensje, że podczas naszego występu połamano 18 krzeseł. Słyszałem też oczywiście łódzkich Melomanów, którzy mnie fascynowali. Wieczór w Wytwórni będzie więc dla mnie naprawdę szczególny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki