Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na słowie „razem” opiera się nasza recepta na szczęście

Anna Gronczewska, Ewa Drzazga
Są ze sobą już siedemdziesiąt lat, choć życie ich nie rozpieszczało. Ich miłość przetrwała wojnę, trudne powojenne czasy i dalej trwa. Choć wielu osobom pewnie wydaje się to dziwne. Ale oni dalej są ze sobą szczęśliwi!

Maria i Henryk Gołębiowscy siedemdziesiątą rocznicę ślubu świętowali w łódzkim Pałacu Poznańskiego. Przyszła rodzina, znajomi, wdzięczni pacjenci prof. Gołębiowskiej. Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska wręczyła dostojnym jubilatom medal „Za długoletnie pożycie małżeńskie”, przyznany przez prezydenta RP Andrzeja Dudę. Państwo Gołębiowscy z uśmiechem przyjmowali życzenia i gratulacje.

- Trzeba przyjmować od drugiego człowieka to co najlepsze, a nie pamiętać tego co złe -tłumaczyli, gdy pytano ich o receptę na tak udany, długi związek małżeński. - Nawet nie wiemy, kiedy nam zleciało to 70 lat!

Przetrwali najtrudniejsze dni

Są szczęśliwi, że ich miłość przetrwała wojnę, Powstanie Warszawskie. W łódzkim mieszkaniu państwa Gołębiowskich w centrum Łodzi pełno pamiątek rodzinnych. Na starych zdjęciach widać rodziców pana Henryka, pani Marii.

- Moja rodzina pochodzi z Łodzi, ale męża z Warszawy - zaznacza prof. Maria Gołębiowska, która od kilkudziesięciu lat leczy i szczepi łódzkie dzieci.

Lucyna Jungowska, mama pani Marii, przed wojną była nauczycielką. Uczyła w szkole przy ul. Abramowskiego w Łodzi. W tym mieście poznała swojego męża Edwarda, który przyjechał z Warszawy, by skończyć znaną w całej Polsce szkołę włókienniczą przy dzisiejszej ul. Żeromskiego. Uzyskał tytuł technika włókiennika. Przez wiele lat był kierownikiem wykańczalni w fabryce Scheiblera i Grohmana. Rodzina pani prof. Marii Gołębiowskiej mieszkała w służbowym mieszkaniu przy ul. Tylnej 1.

We wrześniu 1939 roku ojciec pani Marii, Edward Michalski, ruszył na pomoc walczącej Warszawie.

- Tata pojechał do swego brata, ale wojna zaskoczyła rodzinę brata na wakacjach, więc zastał puste mieszkanie - opowiada prof. Maria Gołębiowska. - Tułał się po tej Warszawie, by w końcu ku naszej wielkiej radości wrócić do Łodzi. Wracał pieszo.

Jednak w czasie tej podróży Edward Michalski przeziębił się. Zachorował na zapalenie płuc, wystąpiły powikłania. W listopadzie 1939 roku Edward Michalski zmarł w szpitalu Świętej Rodziny. Niedługo po tym do mieszkania Michalskich przy ul. Tylnej wpadli Niemcy i kazali się wyprowadzać.

Rodzina Michalskich wyjechała do Warszawy. Dzięki pomocy Rady Głównej Opiekuńczej dostali mieszkanie przy ul. Elektoralnej. Pani Maria zrobiła najpierw małą maturę w szkole im. Słowackiego, a potem zaczęła studiować medycynę na tajnych kompletach Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Po Wielkanocy 1944 roku poznała przystojnego studenta ekonomii Henryka Gołębiowskiego. Zaręczyli się. Jego ojciec, też Henryk, był warszawianinem z krwi i kości. W czasie walk o Lwów, w 1919 roku, został ciężko ranny. Ponad dwa lata przebywał w szpitalu. Potem został zawodowym oficerem. Służył w Nowym Dworze Mazowieckim, a przez ostatnie lata przed wybuchem wojny był dowódcą kompanii reflektorów przeciwlotniczych w obronie Wybrzeża. We wrześniu 1939 roku walczył w obronie Oksywia. Potem trafił do niewoli. Całą wojnę przeżył w niemieckim oflagu. Jego żoną została Stanisława, z domu Proczke. - Rodzice poznali się w ciekawy sposób - opowiada Henryk Gołębiowski. - Siostra mamy, Henryka, wyszła za mąż za brata taty, Bolesława, który był potem księgowym w Starachowicach. Dzięki ich związkowi poznali się moi rodzice.

1 sierpnia 1944 roku państwo Gołębiowscy nie zapomną do końca życia. Maria Michalska studiowała na drugim roku medycyny, tak jak inni studenci należała do Armii Krajowej. Jej przyszły mąż, Henryk, był kapralem podchorążym, dowódcą drużyny w zgrupowaniu „Baszta”. Studiował na tajnych kompletach w Szkole Głównej Handlowej. Pani Maria była akurat ciężko chora na odmiedniczkowe zapalenie nerek. Była w domu z mamą Lucyną, gdyby wybuchło powstanie, miała dostać rozkaz, ale nikt go nie przyniósł. Pojawił się za to Henryk, który do przyszłej teściowej i żony przyprowadził mamę Stanisławę.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Mieszkaliśmy przy ul. Grzybowskiej, naprzeciw były koszary policji niemieckiej - wspomina Henryk Gołębiowski. - Dostałem rozkaz, wiedziałem, że za kilka godzin wybuchnie powstanie. Wiedziałem, co w tamtym miejscu może grozić mamie.

Pani Maria przeżywała koszmar. Razem z mamą i przyszłą teściową schroniły się w piwnicy kamienicy przy ul. Elektronalnej. W tym czasie zaczęła się rzeź Woli. Ludzie uciekali stamtąd, przechodzili piwnicami. Ale tego, co działo się 5 sierpnia, nie zapomni do końca życia. Jeszcze dziś, gdy o tym opowiada, w jej oczach pojawiają się łzy. Do piwnicy wpadli pijani, odurzeni, walczący z Niemcami Ukraińcy i zaczęli strzelać na oślep. Wiele osób ranili. Potem wyprowadzili wszystkich na podwórko. I z rękami podniesionymi do góry ustawili pod ścianą. Mamie pani Marii zabrali zegarek i obrączkę. Czekali na pluton egzekucyjny...

- To straszne uczucie, miałam wtedy niespełna 20 lat - dodaje pani Maria. - Pluton egzekucyjny nie nadszedł... W czasie rzezi Woli zginęło 50 tysięcy ludzi, z tego połowa właśnie 5 sierpnia.

Pognali wszystkich płonącymi ulicami Warszawy. Z czasem było coraz mniej pilnujących. Pani Maria zauważyła pole ziemniaków. Krzaki były wysokie. Udało się im we trzy uciec w kartoflisko i tam przeczekać do wieczora. Okazało się, że są we Włochach. Przygarnęła ich rodzina Dolatów. Pani Maria dostała biały fartuch, opaskę Czerwonego Krzyża i pomagała w miejscowym ośrodku zdrowia.

Kapral podchorąży „Kaczor” do 27 września bronił Mokotowa, kiedy przyszedł rozkaz kapitulacji. Przez Pruszków dostał się do stalagu Sanbostel.

- Jak wywozili mnie z Warszawy nie wiedziałem, że przejeżdżam koło domu, w którym mieszkała moja przyszła żona - dodaje. W stalagu, po pięciu latach, spotkał ojca. Pod koniec 1945 roku razem wrócili do Warszawy. Odnaleźli Stanisławę Gołębiowską. Pan Henryk odnalazł przyszłą żonę w Poznaniu, gdzie kontynuowała studia medyczne. Potem razem przyjechali do Łodzi. Pani Maria skończyła łódzką Akademię Medyczną, a pan Henryk ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim. Postanowili się pobrać. Ślub mieli wziąć w łódzkiej katedrze. Był zaplanowany na 6 stycznia 1946 roku. Ale akurat weszło w życie zarządzenie, że od 1 stycznia, by wziąć ślub kościelny, trzeba mieć cywilny.

- Był sylwester, mieliśmy już spisany akt ślubu, a tu nagle puka posłaniec od księdza - opowiada prof. Maria Gołębiowska. - Prosi, byśmy się zaraz do niego zgłosili. Mama jeszcze zażartowała, że pewnie chce nas odpytać z katechizmu. Poszliśmy więc do katedry. Mąż w wojskowej kurtce. Ksiądz powiedział, że 6 stycznia nie będziemy mogli wziąć ślubu. Ale możemy go wziąć... teraz. Jest jeszcze jedna para, więc będziemy dla siebie świadkami. Ja początkowo się rozpłakałam... Henryk jednak stwierdził, że weźmiemy ten ślub. Nie będzie solidarnie na nim ani jego rodziców, ani mojej mamy. Poszliśmy do katedry, a kościół rozświetlony, przez środek rozłożony dywan. Był to piękny ślub!

Prof. Maria Gołębiowska pracowała wiele lat w łódzkim szpitalu im. Korczaka, w szpitalu na ul. Spornej. Jest zasłużonym lekarzem i naukowcem. Po przejściu na emeryturę założyła przy szpitalu im. Korczaka Poradnię Konsultacyjną Szczepień Ochronnych dla Dzieci z Grup Wysokiego Ryzyka. Nadal jest jej konsultantem. Pan Henryk pracował w Zjednoczeniu Przemysłu Papierniczego. Państwo Gołę-biowscy mają dwóch synów. Wojciech skończył elektronikę na Politechnice Łódzkiej i prowadzi własną firmę. Drugi syn Jacek został lekarzem, jest kierownikiem izby przyjęć szpitala MSW. Mogą się też pochwalić czwórką wnuków i pięciorgiem prawnuków. Kolejna dwójka jest w drodze...

Dzielą ze sobą wszystko: i radość, i smutki

70 lat ze sobą żyją też Wanda i Stanisław Niedzielscy. Pani Wanda mówi, że po tylu latach małżeństwa w związku jest tak, jak z różami.

- Człowiek chce je mieć, ale przy tym zawsze się przecież pokłuje kolcami. Ale kolec, nawet jeśli w dłoń się wbije, można powoli wyciągnąć. I z czasem o bólu się zapomina. A róża zostaje - dodaje pani Wanda.

Razem z mężem Stanisławem Nie-dzielskim od siedmiu dekad wspólnie mieszkają w maleńkich Laskach koło Parzna w powiecie bełchatowskim. Dzielą wszystko: i radości, i smutki.

-Trzeba się umieć cieszyć tym, co nas spotyka dobrego i umieć przetrwać gorsze czasy - dodaje pani Wanda. - Nigdy w życiu nie będzie tak, że nas spotka tylko samo dobro. Zawsze będą gorsze chwile. U nas też były - przyznaje.

Wanda i Stanisław znali się właściwie od dziecka. Mieszkali w wioskach oddalonych raptem o kilka kilometrów. Widywali się w szkole, w kościele.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Stasiek śpiewał w chórze - dodaje pani Wanda. Ale wtedy jeszcze nawet do głowy im nie przyszło, że mogliby być parą. Do czasu, bo tuż po zakończeniu wojny spotykali się już zupełnie „na poważnie”. 25 listopada 1945 roku wzięli ślub.

- Bieda, jaka wtedy na wsi była, to jest teraz nie do wyobrażenia - mówi pani Wanda. Zdjęcia ślubne? Tiulowa suknia? Samochód? Nikt nawet wtedy pomarzyć o tym nie mógł. Musiało wystarczyć, że oboje z mężem mogli prowadzić gospodarstwo, że byli młodzi, że marzyli, żeby razem zbudować nowy dom. On grywał trochę na weselach i zabawach, ona szyła „po ludziach”. Ale oboje przyznają, że to był cudowny czas: byli tacy młodzi, tyle mieli pomysłów, taką wiarę w to, że wspólnie góry przeniosą.

- Wydaje mi się, że we wszystkich małżeństwach właśnie ten czas zaraz po ślubie, gdy się ludzie jeszcze tak naprawdę poznają, kiedy jeszcze muszą się sobą nacieszyć, jest najlepiej wspominany - zaznacza Wanda Niedzielska. -U nas też tak było, choć wcale nie były to łatwe lata.

Tych dobrych wspomnień nie przesłania nawet najcięższa próba, jaka właśnie wtedy ich spotkała - w 1947 roku pan Stanisław został aresztowany. Oskarżono go o sprzyjanie „bandzie Danielaka”, czyli grupie Żołnierzy Wyklętych. Tak naprawdę miał z nią tyle wspólnego, że jego brat należał do tej tajnej organizacji.

A on, Stanisław Niedzielski, pewnego popołudnia po prostu usiadł z żołnierzami w lesie, żeby pogadać. Gdy potem członków oddziału - uczestników tej rozmowy aresztowano, ci zeznali, że młodszego Niedzielskiego znają, że z nim rozmawiali, że nocowali w domu tej rodziny. Po aresztowaniu i procesie Stanisław został skazany na osiem miesięcy więzienia.

- To był chyba największy koszmar naszego życia -przyznaje po latach pani Wanda. Co tydzień woziłam mu paczki do więzienia. Ale najpierw na każdą z nich musiałam zarobić szyciem. Jeden zapłacił, inny powiedział: oddam później, bo teraz nie mam.

- Byłam sama, z małym dzieckiem, tylko na siebie mogłam liczyć - opowiada pani Wanda. Co piątek jechałam z paczką, oddawałam ją w bramie więzienia i wracałam do domu. I tak tydzień w tydzień, przez osiem miesięcy.

Gdy wyszedł z więzienia, ciężko chorował. Ale przetrwali i to, choć powodów do sporów nigdy nie brakowało. Ot, choćby fakt, że mąż był często gościem w domu. Od 1967 roku, prawie przez cztery dekady, Stanisław Niedzielski pełnił obowiązki organisty w kościele w Parznie. Codziennie msza, często dwie. Najgorsze były święta. W Wielkanoc Niedzielski po mszy rezurekcyjnej wpadał do domu jak po ogień, żeby zjeść śniadanie.

- I zawsze było „szybko, szybko”, bo o godz. 9 zaczynała się następna msza. A potem biegł znowu na sumę i tak rok w rok - opowiada żona. I przyznaje, że nie raz i nie dwa miała o to do niego pretensje.

Ale przetrwali. Razem. Bo Niedzielscy, małżonkowie z 70-letnim stażem, powtarzają, że właśnie na tym „razem” opiera się ich recepta na szczęście.

- Nie ma takiego życia, żeby się nie pokłócić, nie posprzeczać - mówią. -Ale zawsze było wiadomo, że trzeba żyć tak, jak jest. Widocznie tak musi być, życie musi się spełnić - powtarzali sobie.

- Żeby spędzić tyle lat w małżeństwie, potrzeba dużo cierpliwości i zrozumienia - zdradza małżonka z siedemdziesięcioletnim stażem. - Bo każdy ma jakieś wady, nikt nie jest idealny. A jeśli w związku są trudności, to nie wolno od razu rezygnować. Trzeba o małżeństwo walczyć. Naprawdę warto podkreśla.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki