Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tragiczne losy rodziny Biedermannów, twórców przemysłowej Łodzi

Anna Gronczewska
Arcwhium Dziennika Łódzkiego
Zbliża się 80 rocznica wybuchu II wojny światowej. To okazja, żeby przypomnieć tragiczne losy rodziny Biedermannów, jednych z twórców przemysłowej Łodzi. Ich szczęście i dobrobyt zniszczyła wojna.

Rodzina Biedermannów przyjechała do Polski z Niemiec jeszcze w XVIII wieku. Osiedlili się najpierw w Wielkopolsce. Później przyjechali do Zduńskiej Woli. W tym mieście w 1836 roku przyszedł na świat Robert Biedermann. Jego ojciec Wilhelm Traugott był ewangelickim pastorem. Ale Robert nie poszedł w jego ślady. Uczył się zawodu farbiarza. W tym celu rodzice wysłali go do Konstantynowa Łódzkiego. Mieszkał tam jego wuj Gustaw Jehring. U niego uczył się zawodu. Po pięciu latach młody Robert wyjechał do Łodzi. Pracował w farbiarni Józefa Paszkiewicza. U niego uzyskał dyplom czeladnika.

Robert był pracowity. Po 16 godzin spędzał w farbiarni

Marzeniem Roberta było jednak otwarcie własnej manufaktury. Zbierał pieniądze, żeby osiągnąć ten cel. Marzenie zaczęło się spełniać. Robert Biedermann dostał w dzierżawę 14 hektarów ziemi nad rzeką Łódką. W 1864 roku na tej ziemi wybudował farbiarnię. Znajdowała się na rogu dzisiejszej ul. Kilińskiego i Północnej. Przed laty była to ul. Widzewska 2. Trudno obecnie mówić, że była to jakaś wielka fabryka. W farbiarni znajdowały się tylko dwie podgrzewane wanny, pracowało dwóch czeladników. Farbowano w niej tylko powierzone towary. Problemem była woda. By zapewnić do niej dostęp Robert Biedermann zakupił sąsiadującą z rzeką Łódką działkę przy ul. Franciszkańskiej 1. Robert Biedermann prowadził ten swój niewielki interes kiedy to poznał Emmę Braun. Emma była córką jego sąsiadów, a na dodatek bogatą kobietą. Jej ojciec Friedrich Edward Braun był właścicielem, manufaktury wyrobów półwełnianych. Dzięki posagowi Robert mógł rozbudować swoją farbiarnię. Dobudował nowe obiekty. W farbiarni zainstalował miedziane kadzie, suszarki, wprowadził napęd parowy. Udało mu się zbudować laboratorium chemiczne. Od 1877 roku miał mechaniczną suszarnię i tzw. aperturę towarów wełnianych. Można było u niego farbować flanelę, wyroby trykotowe, kaszmiry, szewioty, ale również plusz meblowy, konfekcyjny. Z czasem Robert Biedermann kupował wełnianą przędzę. Farbował ją, a potem sprzedawał w Łodzi, ale również w Moskwie, Rydze czy Koburgu. W 1879 roku odkupił znajdującą się w pobliżu, bo na ul. Widzewskiej 1/3 farbiarnię należącą do Teodora Kundela.

Robert Biedermann był człowiekiem lubianym przez środowisko łódzkich fabrykantów. Doceniano jego pracowitość. Bywało, że w swej farbiarni spędzał po 16 godzin dziennie. Z usług Biedermanna korzystali między innymi Juliusz Heinzel i Karol Scheibler. Ten ostatni pożyczył mu nawet sporą sumę pieniędzy. Robert zaczął kupować nowe działki. Między innymi na tych znajdujących się przy ul. Smugowej otworzył w 1889 roku przędzalnie bawełny. Z dokumentów zgromadzonych przez Archiwum Państwowe w Łodzi wynika, że zainstalowano w niej 6 tysięcy wrzecion. W 1892 roku Robert Biedermann był też właścicielem tkalni bawełny z 60 krosnami. Powoli stworzyło się prawdziwe imperium rodziny Biedermannów, które rozciągało się między ul. Północną, Smugową, Franciszkańską i Widzewską.

A kiedy firma była już potężna zaczął wznosić swój pałac. Przeprowadził się do niego z rodziną w 1878 roku. Wcześniej mieszkał w znajdującym się obok drewnianym domu. Pałac projektował dla niego Hilary Majewski. Robert Biedermann stał się też właścicielem liczącego 30 mórg majątku „Źródło” w podłódzkim Bedoniu.

Senior rodu Biedermannów był też znany z działalności społecznej. Był w Komitecie Budowy Kanalizacji i Wodociągów w Łodzi. Ufundował Dom Sierot przy Północnej 70 . Zbudował domy dla robotników przy ul. Smugowej. W testamencie zapisał m.in. po 1500 rubli dla gminy ewangelickiej, żydowskiej, rzymskokatolickiej i prawosławnej.

Robert i Emma Bieder-mannowie mieli trzynaścioro dzieci. Jednym z nich był Bruno. Urodził się w 1878 roku. Rodzice zadbali o jego wykształcenie. Studiował w Monachium, Charlottenburgu i Berlinie. Zdobył wykształcenie politechniczne, ale też prawno-ekonomiczne. W Heidelbergu został doktorem filozofii i socjologii gospodarczej. Bardzo lubił sport i uprawiał go amatorsko. Grał w tenisa, zimą w hokeja. To on był jednym z organizatorów w 1886 roku przy dawnym Klubie Cyklistów sekcji tenisowej B. W 1909 roku zorganizował w Łodzi pierwszy turniej tenisowy. Odbywał się w parku helenowskim. Był również członkiem budowy Miejskiej Biblioteki Publicznej przy ulicy Gdańskiej, Domu-Pomnika Marszałka Józefa Piłsudskiego, został wiceprezesem Łódzkiego Komitetu Funduszu Obrony Narodowej. W 1936 rokoku, po śmierci starszego brata Alfreda, stanął na czele rodzinnej firmy. Służył w armii carskiej, brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej, potem walczył na froncie pierwszej wojny światowej, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wstąpił do polskiej armii. Walczył w wojnie polsko-bolszewickiej.

Jego żoną została Luiza Julia Stegmann, córka Adolfa, właściciela farbiarni. Mieli dwie córki. Urodzoną w 1911 roku Adalisę Klarę i młodszą o trzy lata Marylę. Obie skończyły polskie gimnazjum Z. Pętkowskiej i W. Macińskiej przy ul. Wólczańskiej. Maryla uwielbiała psy, konie, Ada była dostojną panienką...

Jak pisze w książce „Biedermannowie” Wanda Kuźko po zdaniu matury Lil, bo tak nazywano w domu Marylę, otrzymała w prezencie od ojca samochód marki Steier. Studiowała w Szwajcarii i w Wiedniu. Poznawała języki współczesne. Biegle władała niemieckim, polskim, francuskim i angielskim. Jeszcze przed wybuchem wojny razem z koleżankami brała udział w Obozie Przysposobienia Wojskowego w Redłowie.

Ada jeszcze przed wojną wyszła za mąż za Roberta Schultza, właściciela fabryki mebli przy ul. Gdańskiej. Firma jej męża specjalizowała się w produkcji mebli do jadalni, gabinetów, sypialni. Salon firmowy znajdował się przy ul. Piotrkowskiej 90. Mieli dwie córki. Urodzoną w 1937 roku Marię Barbarę i dwa lata młodszą Christianę Irenę. W 1944 roku Ada wraz z rodziną opuściła Łódź i wyjechała do Niemiec.

Nieżyjąca już Wanda Kuźko, autorka książki „Bieder-mannowie” w rozmowie z nami radziła, żeby nie próbować klasyfikować narodowościowo tej rodziny. Od trzech pokoleń mieszkali w Łodzi i gdyby nie wojna to pewnie dalej by tu żyli.

- Bo tutaj znaleźli swoje miejsce na ziemi - wyjaśniała Wanda Kuźko.

Bidermannowie nie chcieli podpisać volkslisty

Biedermannowie byli najpierw wiernymi poddanymi cara, walczyli w carskiej armii, a gdy Polska odzyskała niepodległość, służyli w polskim wojsku, jak choćby Bruno Biedermann. W domu rozmawiali po niemiecku, w tym języku pisali. Ale równie dobrze mówili po polsku, rosyjsku, francusku czy włosku.

- Oni byli przede wszystkim porządnymi ludźmi - zapewniała Wanda Kuźko. - Nie popierali Hitlera i narodowego socjalizmu.

W połowie 1940 roku Bruno Biedermann podpisuje jednak volkslistę. Robi to w imieniu rodziny, by ratować fabrykę. Ale Wanda Kuźko zaznaczała, że nawet Niemcy mieli wątpliwości co do ich niemieckości.

- Musieli udowodnić swoją aryjskość do dziesiątego pokolenia - zauważała pani Wanda. - Dzięki temu mogłam napisać książkę o tej rodzinie...

Zaznaczała też zaraz, że łodzianie niemieckiego pochodzenia byli zmuszani do przyjęcia volkslisty, inaczej groziły im represje. Biedermannowie podpisali tzw. volkslistę III kategorii, są uznani za osoby ulegające polskim wpływom.

Maryla, gdy wybucha wojna miała 25 lat. Nie chciała słyszeć o podpisaniu volkslisty. Zaangażowała się w działalność Komitetu Pomocy Polskim Więźniom Radogoszcza. Komitet ten wspierał finansowo jej ojciec. Maryla pomagała ukrywającym się polskim żołnierzom. Dostarczała im cywilne ubrania, dawała zaświadczenia potwierdzające, że są pracownikami fabryki Biedermanna. Można przypuszczać, że działania w komitecie skłoniły ją do wstąpienia do Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej. Tam też nawiązała bliższą znajomość z Alfredem Keiserbrechtem. Do jego rodziny należała tkalnia znajdująca się na ul. Zgierskiej, w miejscu gdzie jest dziś Pałac Ślubów. Alfred był kierownikiem biura Komitetu Pomocy Więźniom Radogoszcza.

Wanda Kuźko wyjaśniałam nam, że Lil razem z Alfredem brała udział w tzw akcji N. Była to akcja dywersyjna prowadzona przez Niemców. Kierowano ją do żołnierzy Wermachtu, administracji niemieckiej, ludności cywilnej. Mieli wywołać przekonanie, że Niemcy i tak poniosą klęskę. Rozpowszechniano wśród nich ulotki, rozsyłano pisma. Lil tłumaczyła te wszystkie teksty na język niemiecki. Alfred je przepisywał.

Lil zdawała sobie sprawę z tego, jakie skutki może przynieść jej rodzinie to, że nie chce podpisać volkslisty. Dlatego w 1940 roku postanowili razem z Alfredem wyjechać z Łodzi. Lil udało się załatwić skierowanie do pracy w sklepie konfekcyjnym w Sosnowcu. Jednak tam nie dotarła. Zatrzymała się w Kamieńsku u swej przyjaciółki. Nazywała się Eryki Sreffan, po mężu Wolska. Tam dojechał do niej Alfred. W Kamieńsku wyrobili sobie fałszywe dokumenty. Ona została Katarzyną Borowską z Łucka, a on Antonim Kamińskim z Wilna. Zamieszkali w Radomiu. Lil dostała pracę jako maszynistka Urzędzie Dystryktu, a Alfred jako księgowy w wydziale leśnym tego urzędu.

W Radomiu w 1941 roku wzięli ślub. Lil zmieniła wyznanie z ewangelickiego na katolickie. W kwietniu 1942 roku, w drugi dzień Wielkanocy zostali aresztowani. Stało się to po odwiedzinach ich znajomych z konspiracji, którzy przyjechali z Łodzi.

- Ci znajomi byli prawdopodobnie śledzeni - pisze w swojej książce Wanda Kuźko. - Aresztowało Alfreda. Na drugi dzień gestapo przyszło po Marylę. Początkowo przebywali w Radomiu. Torturowano ich. Niemcy szybko ustalili ich prawdziwe nazwiska. Potem przewieziono ich do Warszawy. Tam dowództwo AK wydało zgodę na podpisanie przez nich volkslisty. Po tym zawieziono ich do Łodzi i zwolniono.

Rodzice namówili Lil, by wzięła z Alfredem ślub cywilny. Mieliby, kłopoty, gdyby dowiedziano się, że wzięli ślub w kościele. Zawarcie mieszanych związków, ewangelicko-katolickich było zakazane. Zdecydowali się w końcu na taki ślub. Zwolnili się z pracy i w obecności dwóch świadków ślubowali sobie wierność przed niemieckim urzędnikiem.

Bruno Bidermann zastrzelił w domu żonę i córkę

We wrześniu 1943 roku Lil znowu aresztowano. Wiązało się to z zatrzymaniem kilka dni wcześniej jej kuzyna, Zygmunta Lorentza, przedwojennego nauczyciela w łódzkim Gimnazjum im. Piłsudskiego. Był on wizytatorem tajnego nauczania AK na okręg łódzki. Zatrzymano go w mieszkaniu przy ul. Obywatelskiej. Zaniepokojona aresztowaniem kuzyna napisała list do kuzynki w Manchaim. Ta zdenerwowana przyjechała do Łodzi i poszła na gestapo. Zrobiła awanturę, że zatrzymano jej kuzyna. Gestapowcy zaczęli ją wypytywać skąd o tym wie. Ta naiwnie powiedziała, że od kuzynki z Łodzi.

W ten sposób trafiono na ślad Lil. Wezwano ją na gestapo. Namawiano ją, by uciekała, ona jednak poszła na przesłuchanie. Zdawała sobie jakie konsekwencję za jej ucieczkę może ponieść rodzina.

- Nie idź, uciekniemy do Generalnej Guberni - miał namawiać ją mąż. Wizytę na gestapo odradzali jej też znajomi. Doskonale wiedzieli co może tak spotkać Marylę. Ona też pewnie sobie zdawała sobie sprawę z konsekwencji. Tym bardziej, że już raz była w rękach gestapowców. Jednak zdecydował się tam pójść.

- Nie będę narażać rodziny - wyjaśniała.

Maryla Biedermann po raz drugi trafiła do więzienia przy ul. Gdańskiej. Stało się to 27 września 1943 roku. Już pod nazwiskiem Keiser-brechta. Przebywała na ul. Gdańskiej niemal 2 lata. Zwykle tak długo nie przetrzymywano tu więźniarek.

17 stycznia 1945 roku Niemcy ewakuowali więźniarki z ul. Gdańskiej na zachód. W okolicach Pabianic Lil udało się uciec. Są dwie wersje tej ucieczki. Jedna mówi, że Maryla wykorzystała zamieszanie podczas nalotów, ukryła się w rowie i uciekła do Łodzi, do pałacyku, w którym czekali rodzice. Inna mówi, że dwóch ludzi wyciągnęło ją w Pabianicach z tłumu maszerujących kobiet. Zawieziono ją do jakiegoś mieszkania. Stamtąd zabrał ją lekarz rodziny Biedermannów...

Wiadomo, że zaraz po wyzwoleniu Łodzi do pałacu przy ul. Kilińskiego 2 wkroczyli przedstawiciele nowej władzy. Biedermannowie mieli kilkanaście godzin na jego opuszczenie. Bruno był bardzo lubiany przez robotników, po ich interwencji dano im dzień dłużej na przeprowadzkę...

24 stycznia Bruno Biedermann pisze kartkę.

- Zabiłem strzałami z rewolweru żonę i córkę - brzmiała jej treść. - Pochowajcie nas w ogrodzie. Nie rabować naszego prywatnego majątku w mieszkaniu, a podzielić sprawiedliwie.

Nie wiadomo czy kartkę tę napisał przed tym jak wymierzył pistolet w skroń córki Lil i małżonki? Ale chyba nie, ponieważ zostawione zostały na niej ślady krwi. Potem sam strzelił sobie w usta. Podobno przed śmiercią kobiety zażyły środki nasenne. Nie wiadomo czy Lil była przytomna. Po pobycie w więzieniu znajdowała się w strasznym stanie. Miała gruźlicę, krwotoki z płuc... Jest też wielce prawdopodobne, że przed śmiercią Bruno założył polski mundur.

Dlaczego Bruno Biedermann zdecydował się na tak dramatyczny krok? W swojej książce „Biedermannowie” Wanda Kuźko nawiązuje do tzw. freitod, czyli wolnej śmierci. Wielu Niemców zamieszkałych na ternie zachodnich ziem Polski, zabijało się, bo bali się Rosjan. Jednocześnie dla wielu załamał się świat, w który wierzyli.

- A może to było jakieś załamanie psychiczne? - zastanawiała się łódzka historyk.

Przecież byli bogaci, mogli zorganizować ucieczkę. Mieli na to czas. Tym bardziej, że ich córka mieszkała w Niemczech. Niektórzy tłumaczą, że nie uciekli, bo Maryla była bardzo chora, stwierdzono u niej gruźlicę.

- Ale przecież penicylina była dla Niemców dostępna, Biedermannów stać było na takie lekarstwo - mówiła nam Wanda Kuźko.

W swojej książce pisze też, że nie bez znaczenia był fakt, że 10 lat swojego życia Bruno Biedermann spędził w wojsku.

- Posłuszeństwo, dyscyplina, którym był poddany, mogły wykształcić u niego takie cechy charakteru, które nie pozwoliły mu się pogodzić z nadchodzącymi, niewiadomymi zmianami, które burzyły porządek, w którym żył od urodzenia - pisze Wanda Kuźko w „Biedermannach”. - Dlatego mógł uznać, że nie warto dalej żyć. I ten pogląd podzieliły żona i córka.

Alfred Keiserbrecht przeżył wojnę, znalazł się w Gliwicach. Tam się ożenił, miał troje dzieci. Zmarł około 2000 roku.

Po 1945 roku fabryka Biedermannów została upaństwowiona i nazwano ją Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Szymona Harnama „Rena Kord”. W pałacyku Biedermannów było przedszkole. Dziś należy do Uniwersytetu Łódzkiego. W 1977 roku przez ogród przeciągano kable telefoniczne. Znaleziono szczątki trzech osób i guzik od polskiego munduru... Po latach Biedermannom urządzono pogrzeb. Spoczęli w rodzinnym grobie na cmentarzu przy ul. Ogrodowej...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki