Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Waldemar Malicki: W Filharmonii Dowcipu żartujemy śmiało z wielkich, ponieważ im nic nie grozi

Dariusz Pawłowski
Waldemar Malicki
Waldemar Malicki materiały prasowe
Jak wychodzę na scenę i widzę tak wielu ludzi, to boję się ich tak bardzo, że muszę ich uwieść - mówi pianista Waldemar Malicki, współtwórca Filharmonii Dowcipu, w rozmowie z Dariuszem Pawłowskim.

Wiele osób zajmujących się żartem twierdzi, że w życiu prywatnym są ponurakami. Jak jest z Panem?
Chyba nie jestem ponurakiem. Aczkolwiek ludzie mówią, że w pierwszym kontakcie sprawiam wrażenie, jakbym się chciał zapaść pod ziemię, jakbym unikał drugiego człowieka. Jestem chodzącą miną, którą trzeba rozbroić. A jak się już rozbroję, to jestem łagodny, potulny, gotowy do podporządkowania się rozkazom. Na przykład policji, którą bardzo cenię, albo urzędowi skarbowemu, który cenię jeszcze bardziej, a on, mam wrażenie, ceni mnie z wzajemnością.

Czyli żart jest formą pokonywania barier, reakcji na ludzi?
Tak. To, co robimy, bierze się z naszych cech charakterologicznych. Jeżeli chce się kogoś walnąć, to najlepiej uprawiać sztuki walki. Ja mam taką cechę, że w pierwszym kontakcie z człowiekiem odczuwam rodzaj strachu. Dlatego jak wychodzę na scenę i widzę tak wielu ludzi, to boję się ich tak bardzo, że muszę ich uwieść.

Sądząc po reakcjach publiczności, udaje się to Panu dość szybko. Znajdując się wśród niej można też dostrzec dużą różnicę między tym, co Filharmonia Dowcipu robi na żywo, a tym, co mogliśmy oglądać w telewizji…
Dziękuję za to spostrzeżenie. Rzeczywiście wychodzimy z założenia, że przygoda telewizyjna, którą mieliśmy, to jedna z naszych twarzy, ale dopiero na scenie to jesteśmy my naprawdę. Z tego między innymi powodu nie pojechaliśmy nigdy na występ do Ameryki, choć byliśmy wielokrotnie zapraszani i Polonia zna nas doskonale z programów telewizyjnych. Jednak drugiej strony nigdy nie było stać na nasze wymagania technologiczne, czyli liczbę ludzi, świateł, dźwięku, podestów, nagłośnienia itp. Mówiono nam: "weźcie tego wszystkiego ze sobą mniej", ale nigdy się na to nie zgodziliśmy. Bo nie chcemy rezygnować z pewnych standardów. Mamy ambicje, żeby widzowie, którzy oglądali nas w telewizji siedząc w wygodnym fotelu, a teraz zainwestowali w bilet, nie przeżyli rozczarowania lub poczucia, że zobaczyli to samo, tylko wychodzili z koncertu z przekonaniem, że dopiero teraz zobaczyli, jak to naprawdę wygląda. Bo to właśnie na sali koncertowej kontakt jest autentyczny. Widz może się przekonać, jak wiele nowych rzeczy wprowadziliśmy i jak czasem po bandzie traktujemy historię muzyki, która oczywiście nic sobie z tego nie musi robić, bo i tak będzie wielka. Żartujemy z samych siebie, albo z wielkich, którym nic nie grozi. Nie żartujemy z tych, co do których wielkości nie mamy pewności.

Taka potrzeba bliskiego kontaktu z widzem to również cecha charakterologiczna?
Jak najbardziej. Podczas koncertu staram się wytworzyć taką relację z widzami, jakbym siedział z nimi przy stole, najlepiej w ich domu. Dlatego lubię grać zamknięte koncerty, bo mam poczucie, że jestem tam zapraszany specjalnie przez ludzi, którzy mogliby w tym czasie spędzać czas z kimś innym.

Konsekwencją takiego podejścia do publiczności jest to, że wydarzenia na scenie uzależnione są od jej reakcji?
Zasada jest taka, że my to wszystko mamy tak mocno wbite w głowę, w dłonie, w instrumenty; wyuczone tak bardzo, żeby nie musieć o tym pamiętać. I potem wychodząc na scenę poddajemy się fali reakcji publiczności. W efekcie często dokonujemy różnych zabawnych zmian, zaskakujących także dla nas samych, bo zaskoczenie to nasze drugie imię. Ale nie ma w tym improwizacji, bo akcja nie może się rwać.

Na kim testujecie swoje żarty, zanim pojawią się one na scenie?
Ja, na dzielnicowym.

…to chyba niełatwy odbiorca…
Tak, żaden mu się nie podoba. To jest też tak, że żyjemy trochę na tym świecie, próbujemy więc przewidzieć pewne reakcje i szczerze mówiąc, raczej się się mylimy. Przez całe wakacje spotykamy się w wynajętym pokoju pałacu w Radziejowicach i tam przy wielkim fortepianie zasiadamy we trzech: scenarzysta i reżyser Jacek Kęcik, dyrygent i aranżer Bernard Chmielarz i ja, odkładamy telefony i pracujemy. Używając czasem języka, którego nie używamy gdzie indziej. Potem mamy próbę z orkiestrą i bardzo często nasi współpracownicy coś nam dorzucą. I w końcu wychodzimy do publiczności, i to już musi się udać. A jeszcze czasem się zdarza, że podrzuci nam coś publiczność i potem też włączamy to do programu.

A macie swój hamulec, który się włącza, kiedy pracując nad jakimś żartem stwierdzacie, że poszliście już za daleko po bandzie?
Zdarza nam się hamować, ale nie w tym kierunku. Czasem pojawia się żart i myślimy sobie: nie, to może zrobić kto inny. A jak może to zrobić kto inny, to my tego unikamy. Zdarza się też, że za daleko za-brniemy w piętrową układankę i skojarzenia, i uznajemy, że to będzie niezrozumiałe. Ale nie mamy problemu, żeby przejść za bandę w podejmowanych tematach, również obyczajowych. Pamiętajmy jednak, że publiczność nie jest jednorodna. I z jednymi można sobie pozwolić na więcej, z innymi na mniej. Zdarzają się też tacy, którzy uważają, że pewnych rzeczy z muzyką klasyczną robić nie wolno, a my staramy się ich przekonać, że jednak wolno, pod warunkiem, że to będzie zrobione dobrze.

W swoich programach dotykacie różnych spraw obyczajowych, ale trudno powiedzieć, po której stronie jesteście. A dziś od wszystkich wymaga się jasnych deklaracji…
My sami nie wiemy, po której stronie jesteśmy. Żartujemy sobie z różnych rzeczy i sytuacji. Na przykład z mężczyzn, że tak powiem, niefanatycznych i przybiera to taką formę, że bawią się wszystkie strony. Ewidentnie jednak mamy specyficzny stosunek do kobiet. Jesteśmy… jest takie określenie…

Nie bójmy się: męskimi szowinistycznymi świniami…
Tak. Ale biorąc na siebie tę rolę, także się z niej śmiejemy. Co chwila jednak wyłazi z nas też skłonność do uprawiania studiów genderowych zmieszanych z głębokim tradycjonalizmem. W sumie nikt nie wie o co chodzi. Muszę dodać, że nasze koleżanki, których w zespole jest osiem, mimo że są nadzwyczaj kobiece, pracują jak mężczyźni i zarabiają jak mężczyźni. Przywiązują jednak na tyle dużą wagę do bycia kobietami i swoich kobiecych potrzeb, że aż nam czasem nie wypada inaczej, niż być wspomnianymi wcześniej seksistowskimi świniami.
Żeby muzyczny żart dobrze wybrzmiał, musi go wykonać dobry muzyk. W jaki sposób dobieracie członków Filharmonii Dowcipu?
Większość naszej orkiestry to muzycy Filharmonii Narodowej, jest też część z Teatru Wielkiego w Warszawie albo z Orkiestry Radiowej. Są też freelancerzy, ale na tyle dobrzy, że mogą spokojnie żyć z tego zawodu. Jakość jest oczywiście najważniejsza. Bo inaczej nie moglibyśmy utrzymywać się tylko z biletów. Pamiętajmy, że podatnik do nas nie dopłaca.

A może powinno być inaczej? Wrzucono was z góry do szuflady "komercja", a patrząc na niektóre dokonania instytucji będących na garnuszku podatników, to można dojść do wniosku, że to, co robicie, to znacznie większa "misja"…
Jedni, zajmujący ważnie miejsca po stronie misyjnej, mówią, że jesteśmy czystą komercją i nawet nie chcą w naszą stronę splunąć. Z drugiej strony ci, co robią autentyczną komercję, patrzą na nas jak na jakichś dziwaków, bo mamy i ukryty element edukacyjny, i formy informacji o historii muzyki, elementach dzieła muzycznego. Dlatego jesteśmy w środku. I jest z tym jakiś problem, że nasza bardzo szeroka formuła nie pasuje do żadnej półki. Wydaliśmy już trzecią płytę, dwie wcześniejsze zdobyły status złotych i nie wiadomo, czy nas umieścić w płytach klasycznych, czy rozrywkowych.

Może tutaj się już trochę nie mieścicie w ramach?
Coś w tym jest. Dlatego mamy taki plan, żeby zacząć pokazywać się na świecie. Wydaje mi się, że mamy taki estradowy produkt - mówię to z lubością, bo to niektórych drażni, a przecież nawet Mozart, taki kompozytor austriacki, tworzył produkty estradowe, nie jego wina, że takie piękne - który może się spodobać za granicą. Mamy już wybrany jeden ogromny festiwal muzyczny, agencję, która chciałaby z nami współpracować, niestety przerasta to na razie nasze możliwości finansowe. Dlatego próbujemy wzbudzić entuzjazm sponsorów do naszego projektu.

Sprawdzaliście, czy jest na świecie coś podobnego do was?
Tak. Tam są oczywiście hektary różnych pomysłów, nieporównanie więcej niż w Polsce. Ale szczerze mówiąc, nie natrafiliśmy na coś podobnego. Myślę, że to, co proponuje nasza Filharmonia Dowcipu, to uniwersalna forma zabawy, czego dowodem jest Grupa MoCarta, doskonale radząca sobie w świecie. Niestety, my jesteśmy dziesięć razy więksi.

Co oznacza, że dwadzieścia razy drożsi…
Właśnie…

Wróćmy na chwilę do doboru muzyków. Co jeszcze decyduje poza umiejętnościami. Jak jest dobierana żeńska część zespołu, to widać, ale panowie? Czy jest konieczna wspólnota poczucia humoru?
To doskonałe pytanie, ponieważ normalny muzyk ma wdrukowane w głowę, że ma grać równo, czysto, ładnym dźwiękiem i wykonać odpowiednią część symfonii Brahmsa ewentualnie joba z zespołem Perfect. Generalnie ma zagrać i pójść. Nasz muzyk nie może zagrać i pójść. Mało tego, ma obowiązek nie być częścią anonimowej masy. Nasz puzonista czy klarnecista ma być tym puzonistą czy klarnecistą. Jego publiczność ma polubić, zobaczyć jak wygląda, jak się zachowuje, jak się sam doskonale bawi. Ci muzycy musieli to zrozumieć, co nie było wcale takie proste. Ale to naturalne: wyobraźmy sobie, że Polakowi każe się poczuć mistycyzm pustyni jemeńskiej - tak szybko to nie przyjdzie. Dążyliśmy jednak do tego, żeby nasza scena wyglądała jak z pamiętnego rosyjskiego filmu "Świat się śmieje", gdzie muzycy z orkiestry zaczynają podczas próby ze sobą walczyć. Co ciekawe, szybciej złapały to koleżanki. Niektóre nawet przerosły nasze oczekiwania.

A czy byli tacy, co odmówili?
Mogło się tak zdarzyć, głównie z dwóch powodów: albo mieli inne plany, albo w jakiś sposób czuli, że nie wolno im tak się zachowywać. Co jest nieprawdą i udowodnili to już inni, przecież nie jesteśmy w tym pierwsi. Mieliśmy świetnych poprzedników, wystarczy wspomnieć nieistniejące już znakomite zespoły amerykańskie czy angielskie, istniejące już w latach przedwojennych. Na szczęście teraz nie mamy tego problemu, bo skład nasz się ukształtował. A to duży zespół - aż 27 osób na scenie!

Co przez te wszystkie lata najbardziej Pana zaskoczyło?
Może mniej powiem o zaskoczeniach, a bardziej o tym, co uwielbiam. Mianowicie podpisywanie płyt po koncertach. Jest wtedy wielka kolejka, widzimy każdego widza, rozmawiamy z nim. To jest niesamowite uczucie i nigdy bym tego nie miał, gdybym nie robił tego, co robię. I czasem w tych rozmowach jest mnóstwo zaskoczeń. Pozytywnych.

Wasz program oparty jest na prostym pomyśle - że wszyscy znamy klasykę. Czy jednak potrafimy jej w Polsce także słuchać?
Polacy są ludźmi zapracowanymi, pracujemy więcej niż zachodnia Europa, mamy jeszcze do nadrobienia mnóstwo braków w posiadaniu. Ale nie jesteśmy w czymkolwiek wolniejsi w myśleniu. Myślę, że problem jest bardziej w zaszłościach i edukacji, dziesiątkach lat nieprzerwanego istnienia na Zachodzie orkiestr i możliwości korzystania z ich dorobku. Tam jest to przemysł, który ciągle o sobie przypomina i dba o widza. Ludzie są mniej zagonieni i potrzebują innych doznań. My teraz gonimy za innymi wartościami i często zadowala nas taka rozrywka, że aż zęby bolą. By to zmienić, trzeba dużo pracy. Pojechaliśmy kiedyś z Jackiem Kęcikiem do Niemiec na koncert trochę podobnego do nas przedsięwzięcia, czyli orkiestry Andre Rieu. Była to świetnie zorganizowana, dla 3,5 tysiąca publiczności, zabawa z ujmującym wykonawcą, który trzyma skrzypce przez trzy godziny w ogóle nie grając na nich. I Niemcy, porządnie wykształceni muzycznie, akceptują to bez problemu. A ja podczas koncertu jestem mokry od grania...

Fortepian byłoby ciężko trzymać…
To prawda. Ale mógłbym na nim leżeć. Albo coś z niego popijać...

Zdarza się jeszcze Panu grać klasyczne koncerty symfoniczne?
Bardzo rzadko. Dlatego, że jestem bardzo zajęty tym, co teraz robię. Musiałbym też przestawić swój umysł w drugą stronę. Byłoby to chyba nieszczere w tej chwili… Ale może gdyby był ciekawy pomysł... Bo ja ciągle gram w domu, dla siebie. Ciągle się interesuję muzyką symfoniczną i jestem tak naprawdę produktem europejskiej historii muzyki jako jeden z wielu milionów obecnie pianistów na świecie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki