Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Fałszerze, złodzieje, oszuści matrymonialni, czyli kryminalne historie miasta

Anna Gronczewska
reprodukcja Grzegorz Gałasiński
Gdy obecnie czyta się przedwojenne łódzkie gazety, odnosi się wrażenie, że nie było dnia, żeby w mieście nie doszło do kilku włamań, napadów, a nawet zabójstw. Czasem te kryminalne historie mają dość humorystyczny wymiar, ale nie wszystkie...

Na początku lat 30. XX wieku bohaterką łódzkiej prasy była Celina Trąbecka. Kobieta skończyła 60 lat i mieszkała samotnie przy ul. Wólczańskiej. Nikogo nie wpuszczała do domu. Nawet rodziny. Twierdziła, że bliscy czekają tylko na jej śmierć, by odziedziczyć spadek. A pani Celina do biednych nie należała.

- Po zmarłym kilkanaście lat wcześniej mężu odziedziczyła niezły kapitalik - pisała łódzka prasa. - Żyła bardzo oszczędnie, więc pozostało jej sporo pieniędzy. Nie skarżyła się na samotność, bo po śmierci męża stała się odludkiem. Nie brakowało jej obecności innych ludzi. Jedynymi, z którymi od czasu do czasu się kontaktowała byli wróżbici.

Ustalono, że często odwiedzała wróżbitów i chiromantki zamieszkałe na przedmieściach Łodzi. Pytała ich najczęściej o to jak długo będzie żyła. Prosiła też o porady dotyczące załatwiania spraw majątkowych. Szczególnym zaufaniem obdarzyła jednego z wróżbitów, Teofila Mukata. Zaczął on odwiedzać mieszkanie pani Celiny, a ta przyjmowała go bardzo serdecznie. Z czasem wprowadził się na stałe do jej domu. Tymczasem do krewnych pani Celiny dotarła wiadomość, że ich ciotka zapisała wróżbicie cały swój majątek. Dwaj z nich, Aleksy Wianowski i Mieczysław Stryjek, postanowili się rozmówić z ulubieńcem Celiny Trąbeckiej. Zagrozili, że jeśli nie zerwie stosunków z ciotką to się z nim policzą. Ten jednak zapowiedział, że nie zerwie znajomości z Celiną. Kilka dni później dopadli wróżbitę na ul. Wólczańskiej i mocno poturbowali, tak że na kilka dni znalazł się w szpitalu... Tymczasem Aleksy i Mieczysław trafili na ławę sądową. Mimo, że nie przyznawali się do winy to sąd skazał ich na dwa tygodnie więzienia.

Oszust i jaskinia hazardu

W połowie lat 20. po całej Polsce szalał łódzki oszust Karol Zbichniewski. W Brześciu nad Bugiem podawał się za lekarza. Występował jako Stanisław Lasocki i miał być specjalistą od wszelkich chorób. Zapisywał okolicznym chłopom lekarstwa, wydawał recepty. Zwróciła na niego uwagę policja, więc oszust uciekł z Brześcia. Pojechał do Kielc. Tam twierdził, że jest delegatem Izby Skarbowej. Okoliczna ludność przyjmowała go z wielkimi honorami licząc na ulgi podatkowe. Oszukał wiele osób. Od jednego z tamtejszych ziemian wyłudził tysiąc zł. Potem pojechał do Warszawy. Tam przedstawił się jako Leon Zalewski. W stolicy zastawił sidła na Irenę Sawicką, młodą wdowę.

- Niewiasta powierzyła mu swoje oszczędności w wysokości 6500 zł - pisał „Express Wieczorny Ilustrowany”. - Zalewski obiecał, że się z nią ożeni, po czym zaczął jej unikać.

Na szczęście oszusta zatrzymała policja. Okazało się, że był już dobrze jej znany. Za oszustwa został skazany przez sąd na 1,5 roku więzienia. Kiedy odprowadzano go do więzienia uciekł...I pojechał na gościnne występy.

Przed wojną nie brakowano sensacyjnych przestępstw. Opisywano historię 88-letniej kobiety, która z nienawiści do swojego zięcia podpaliła nocą jego dom. W płomieniach zginęły dwie osoby - jej córka i wnuczka. Zięć ocalał. 88-letnią kobietę skazano na 6 lat więzienia. Opinią publiczną wstrząsnęła też historia 10-letniego Lucjana Paczkowskiego, który podczas zabawy zastrzelił swego rówieśnika...

W maju 1935 roku na czołówkach gazet pojawiła się historia aktorki Ireny Chrzanowskiej. Irena Chrzanowska i jej mąż Jerzy Nelkel-Chrzanowski uchodzili za gwiazdy teatrzyku „As”, który gościnnie występował w Łodzi. Podczas tych występów wynajmowali pokój w mieszkaniu przy ul. Kilińskiego 57. Kiedyś w ich mieszkaniu miał się pojawić ponury, ułomny człowiek. Miał mieć wpływ na Chrzanowskiego. Robił wszystko, by odciągnąć go od żony. Jerzy zarzucał Irenie, że go zdradza, że się źle prowadzi.

Z czasem teatrzyk opuścił Łódź. Chrzanowscy występowali m.in. w Kaliszu, Gnieźnie, Poznaniu. Ale nagle Jerzy zaginął bez wieści. Irena zgłosiła jego zaginięcie policji. Ta jednak nie znalazła męża. Zaczęła szukać go sama. Przemierzała więc pieszo różne miasteczka województwa poznańskiego. W końcu znaleziono ją leżącą przy szosie w okolicach Poznania. Okazało się, że aktorka z rozpaczy, że nie może znaleźć męża, rzuciła się pod przejeżdżające auto. Na szczęście skończyło się tylko na złamaniu kilku żeber... Aktorką zaopiekowali się obcy ludzie. Ona jednak zapowiedziała, że dalej będzie szukać męża, którego bardzo kocha. Napisała nawet w tej sprawie list do „Ekspressu”. Za pośrednictwem gazety prosiła męża, by do niej wróci... Gdy tego nie zrobi to znów będzie chciała się zabić...

Ale nie tylko miłosnymi historiami żyło miasto. W lipcu 1933 roku w Łodzi wybuchła afera hazardowa. A dokładnie zlikwidowano „jaskinię hazardu:, która znajdowała się w kawiarni „Atlantic” przy ul. Piotrkowskiej 48. Należała ona do Fajwela Neufelda, noszącego pseudonim „Fajwel Bucik” oraz Chaima Pilgnera. Podobno od dawna ten lokal nie cieszył się dobrą opinią.

- Opowiadano sobie, że co wieczór w „Atlanticu” zbiera się towarzystwo złożone z różnych typów, często podejrzanej reputacji, które spędzało czas na hazardowych grach - pisał dziennikarz „Ekspressu”. - W 1929 roku policja dokonała już w tej kawiarni rewizji zatrzymując kilku zwolenników gier karcianych.

W kawiarni znajdowały się ukryte apartamenty, do których dostęp mieli tylko wybrani. Można było tam grać w ruletkę, „oczko”, chemin de fera. Aby tam wejść trzeba było wcześniej przejść „ogniową próbę”. Przekonać, że nie jest się agentem policji czy też człowiekiem, który potem „wsypie” właścicieli. Najchętniej grano w tzw. siódemkę”.

- Polega na tym, że grający obstawiają numery i rzucają kośćmi - wyjaśniał zasady tej gry dziennikarz. - W rezultacie czego wygrywa jedna lub druga strona cyfr.

W „Atlanticu” obstawiano zwykle stawki wynoszące od 10 do 100 zł. Byli jednak tacy, którzy stawiali większe sumy. Przy czym wiele gier było „aranżowanych”. Ściągano tu amatorów hazardu. Początkowo wygrywali... Zachęceni tym obstawiali coraz wyższe sumy. Ale po jakimś czasie przegrywali, i to z nawiązką.

W 1934 roku Łodzią wstrząsnęła informacja o zabójstwie dyrektora teatru „Gong”, który mieścił się przy ul. Śródmiejskiej. Jak podawała prasa w teatrzyku odbywał się konkurs dla aktorów - amatorów. 44-letni Roman Zygadlewicz wcześniej poszedł do domu, bo nie było wieczornych przedstawień. Jego mieszkanie było na terenie teatrzyku „Gong”. Roman położył się wcześnie spać. Około godziny 21. leżał już w łóżku i czytał gazetę. Nagle zauważył, że do pokoju wchodzi jakiś mężczyzna. Oprócz dyrektora spała w nim jego żona i trójka dzieci. Mężczyzna podszedł do Romana Zygadlewicza i zaczął mu zadawać ciosy łomem. Scenę tę widział jego najmłodszy, 3-letni syn. Zaczął przeraźliwie krzyczeć. Jego płacze i krzyki obudziły matkę. Napastnik uciekł. Kobieta zobaczyła zalanego krwią męża. Przybiegła dozorczyni i mieszkający w tym domu kuzyn. Wezwano policję i lekarza. Ten ostatni stwierdził u dyrektora głębokie rany głowy i złamanie kości potylicznej. Zabrano go do szpitala, gdzie w nocy zmarł.

Mały podróżnik i znany złodziej

Na początku lat 20. do Łodzi przybył niejaki Jan Kokoto z Wielunia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że miał 12 lat i opuścił dom bez zgody rodziców. Ale to nie Łódź była celem jego podróży. Chłopiec z wypiekami na twarzy czytał opowieści różnych podróżników i tak jak oni chciał poznawać świat.

- Kilka tygodni w tajemnicy przed rodzicami pracował nad planem przyszłych eskapad - pisała łódzka prasa. - Gdy przygotował ostateczną, jak mu się wydawało, ilość pieniędzy, mały Józio wyruszył w świat. Rodzicom zostawił karteczkę z informacją, że wyrusza w daleki świat i nie wie kiedy powróci.

Zrozpaczeni rodzice zawiadomili policję. A jeden z patroli zauważył 12-letniego chłopca spacerującego ul. Piotrkowską. Okazało się, że Łódź miała być tylko przystankiem w drodze do Ameryki, Afryki czy Australii.

W Łodzi nie brakowało też porachunków wewnątrz przestępczego świata. Przed obliczem łódzkiego sądu stanęli: Jan Kaliński, nazywany jednym z największych opryszków z Bałut, przed którym drżały wszystkie tamtejsze prostytutki, a także Edward Kozak, Franciszek Budka, woźny w szpitalu dla umysłowo chorych, jego 18-letni syn Stanisław, Tadeusz Puchalski oraz Zenon Jankowski. Z aktu oskarżenia wynikało, że Franciszek Budka wybrał się z synem Stanisławem i Zenonem Jankowski, narzeczonym jego córki do piwiarni przy ul. Lutomierskiej 18. W pewnym momencie Stanisław wyszedł z lokalu w poszukiwaniu brata Józefa. W pobliżu ul. Lutomierskiej 5 został napadnięty przez Jana Kalińskiego i Edwarda Kozaka. Z pomocą przybiegli ojciec Stanisława, brat Józef i przyszły szwagier Zenon Jankowski. Rozpoczęła się bójka. W ruch poszły noże i metalowe rurki. Bójka okazała się tragiczna w skutkach dla Józefa Budki, który padł martwy od ciosów nożem, który zadał mu postrach Bałut, Jan Kaliński. On sam też doznał ciężkich obrażeń, ale przeżył. Po czasie okazało się, że nie była to przypadkowa bójka.

- Jan Kaliński miał zaognione stosunki z Józefem Budką - wyjaśniał „Express Wieczorny Ilustrowany”. - Budka po powrocie z wojska nie mógł znaleźć pracy i zaczął staczać się coraz niżej. W końcu został sutenerem. Nie podobało się to Kalińskiemu, który w Budce widział swojego konkurenta. I przy pierwszej nadarzającej się okoliczności postanowił go sprzątnąć. Postrach Bałut dostał za to 8 lat więzienia.

Do małego zamieszania doszło zaś w autobusie kursującym na trasie Piątek - Zgierz. Pasażerowie byli oburzeni zachowaniem pijanego młodzieńca. Człowiek ten śpiewał, siadał na kolana innych pasażerów. Agresywny młody człowiek nic z tego sobie nie robił.

- Jeśli nie dotrę do Zgierza to poleje się krew - zagroził wszystkim.

Autobus dojeżdżał już do Zgierza, gdy jeden z pasażerów stwierdził, że w jego palcie wycięto dziurę i zabrano portfel w którym było 1500 zł. Postanowiono zatrzymać pojazd i przeszukać wszystkich. Wówczas pijany człowiek wybił szybę i wyskoczył przez okno z będącego w pełnym biegu autobusu. Autobus stanął, a pasażerowie rzucili się w pogoń za młodzieńcem. Udało się go złapać. Złodziejem okazał się nim Józef Śpiewak, wiele razy karany za złodziejstwo i oszustwa. Wydało się też, że tylko udawał pijanego.

W latach 20. na łamy łódzkich gazet trafiła też Janina Wiszowska. Ale zacznijmy od początku. W kawiarni Marii Rozwansowej przy ul. Brzezińskiej 68 zjawiła się elegancko ubrana dziewczyna. Poprosiła o ciastka. Sprzedawczyni odeszła na chwilę od lady. Wtedy klientka przechyliła się, zabrała kilka ciastek i wybiegła z kawiarni. Ale szybko ją ujęto.

- Jestem córką znanego łódzkiego kupca - mówiła policjantom. - Nie chcę kompromitować ojca, więc nie powiem wam jak się nazywam. Puśćcie mnie, nie jestem złodziejką. Lekarz mówi, że jestem chora i trzeba mnie leczyć. Jak w którymś sklepie mi się coś spodoba, to muszę skraść, choć mogłabym kupić.

Policjanci zastanawiali się czy mówi prawdę. Ale w miarę szybko ustalono jej nazwisko. Złodziejką ciastek okazała się Janina Wiszowska, już wiele razy wcześniej karana za kradzieże sklepowe. Przed sądem już nic nie wspominała o swojej „chorobie”. Twierdziła, że kradła z nędzy. Skazano ją na dwa lata więzienia.

Pod koniec lat 20. dwaj młodzieńcy, Aleksander Iwanow i Mieczysław Kozłowski wpadli na pewien łatwy sposób zarabiania pieniędzy. Zajęli się podrabianiem tzw. świadectw cechowych. Na brak klientów nie narzekali. Z ich usług korzystali m.in. bezrobotni. Liczyli, że na podstawie podrobionych dokumentów dostaną pracę. Pewnego razu do dwóch łodzian zgłosił się Jan Albrecht ze Zgierza. Zaproponowali mu, by został komisarzem.

- Przygotujemy panu świadectwo czeladnicze, to nie kosztuje dużo - zapewnili mieszkańca Zgierza. I po kilku godzinach przynieśli mu odpowiednie świadectwo. W jego mieszkaniu zastali pana Podgórskiego. On też poskarżył się, że nie ma zajęcia. I jemu zaproponowali dyplom komisarza.

Minęło kilka miesięcy, a miejscowy majster kominiarski Bolesław Dworakowski otrzymał informację, że w Zgierzu pojawili się fałszywi kominiarze. Po jakimś czasie zgłosił się do niego Podgórski i pokazał sfałszowane uprawnienia kominiarskie. Przyznał, że dyplom podrobili dwaj łodzianie. Dworakowski poinformował policję. Udało się złapać tylko Iwanowa, Kozłowski przepadł bez wieści. Aleksander Iwanow został skazany na półtora roku więzienia. Jan Albrecht trafił tam na trzy miesiące, a Podgórski na 6 tygodni.

Na początku lat 30. pisano zaś o wyrafinowanej złodziejce okradającej samotnych kawalerów. Pan Stanisław był samotnym mieszkańcem ul. Narutowicza. Któregoś dnia mężczyzna odwiedził pobliską kawiarnie. Tam spotkał młodą, atrakcyjną kobietę.

- Mieszkam w Zduńskiej Woli - zwierzyła się panu Stanisławowi. - W Łodzi nie mam rodziny, znajomych, jestem tu pierwszy raz i chciałabym znaleźć nocleg.

Stanisławowi spodobała się dziewczyna więc zaraz zaproponował jej nocleg u siebie. Ta przystała na tę propozycję.

- Bardzo pan miły, tylko proszę się grzecznie zachowywać - mówiła kobieta i udali się do skromnego pokoiku Stanisława. Kiedy właściciel mieszkania obudził się rano, sympatycznej pani z kawiarni już nie było. Razem z nią zniknęły różne przedmioty o wartości 200 zł. Stanisław podał policji rysopis kobiety. Szybko ją odnaleziono. Złodziejką okazała się dobrze znana policji Walentyna Janowska, bezrobotna i bezdomna. Okazało się, że od dłuższego czasu wyszukiwała samotnych mężczyzn, szukała u nich noclegu, a potem okradała. Wielu nie zgłaszało kradzieży, bo się wstydzili. Walentynę skazano na rok więzienia.

Oszustami bywali też panowie. Jak choćby Jerzy Wajnert z Rudy Pabianickiej, który twierdził że jest inżynierem. Pojechał do Sulejowa i tam zaręczył się Heleną Skiewrczyńską. Wziął od niej 3300 zł na poczet posagu. Miał te pieniądze dobrze ulokować, ale przepadł bez wieści. Okazało się, że Józef wrócił do Łodzi. Tu zaręczył się z Hildegardą Szrajber. Od niej dostał 3000 zł na posag. Oczywiście już więcej się nie pokazał. Potem w jego sidła wpadła Anna Belerman, której zabrał 2000 zł, a Frydę Maaslich oszukał na 3000 zł. Długo nie można było go złapać. W końcu jedna z „narzeczonych” zobaczyła go na ulicy i zawiadomiła policję.

W połowie lat 30. łodzianka, panna Ola, wybrała się ze swym narzeczonym Janem Stefańskim, mieszkańcem ul. Łagiewnickiej na wycieczkę w okolice Radogoszcza. Gdy znaleźli się w ustronnym miejscu, podeszło do nich dwóch mężczyzn. Podali się za policyjnych wywiadowców.

Powiedzieli, że muszą zaprowadzić na posterunek Jana Stefańskiego, bo dopuścił się obrazy moralności publicznej. Stefański udał się na komisariat z jednym z „wywiadowców”. Drugi pozostał z Olą. „Wywiadowca” zgwałcił kobietę i uciekł. Policja szybko ujęła „policjantów”. Jednym okazał się 27-letni Wacław Sikorski, mieszkaniec ul. Pancernej, a drugim 25-letni Tadeusz Jędrzejczak z ul. Chopina.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki