MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Od wołgi, do zamachu. Legendy miejskie, które siały postrach

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Tak naprawdę trudno określić, kiedy zrodziła się legenda miejska. Mówi się, że ten termin wymyślił w 1968 roku amerykański folklorysta Richard Dorson. Ale takie opowieści istniały znacznie wcześniej. Zaczęło się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Wtedy to ówczesne władze polskie rozpowiadały plotkę o stonce ziemniaczanej zrzuconej na polskie pola z amerykańskich samolotów. Wówczas jednak tej sprawy nie traktowano jako legendy miejskiej...

Polacy lubią legendy miejskie. Kiedyś wszyscy żyli opowieściami o czarnej wołdze. Teraz w roli głównej występują Irakijczycy, Syryjczycy i inni przedstawiciele państw islamskich. Wszystko zależy od tego, kto opowiada historie. Pierwsze zaczęto opowiadać już pod koniec ubiegłego roku. Schemat był podobny. Jakaś dziewczyna, łódzka licealista, znalazła portfel. Okazało się, że należał do obywatela państwa arabskiego. Na dodatek podniosła go zaraz po tym, jak go zgubił. Zdążyła więc go dogonić na ulicy. Mężczyzna bardzo się ucieszył, gdy odzyskał swoją własność. W portfelu miał nie tylko dokumenty, ale i sporą sumę pieniędzy.

- W zamian za to, że jesteś taka dobra, coś ci powiem - miał stwierdzić przedstawiciel kraju arabskiego. - Unikaj tego przystanku przy tym domu towarowym przy ulicy Piotr-kowskiej. Zwłaszcza w najbliższą sobotę, około 11.

- Dlaczego? - pytała zdumiona dziewczyna.

- Wiem, że tam dojdzie do zamachu. Zostanie podłożona bomba. Mówię ci to, bo bardzo mi pomogłaś, nie chciałbym, aby coś ci się stało... - miał stwierdzić nieznajomy.

Tak ta historia szybko została przekazywana do jednej koleżanki, kolejnej, kolegi itd. Ostrzeżenie pojawiło się nawet na niektórych kontach na Facebooku. Tylko, że z czasem zamiast przystanku przesiadkowego, zwanego „stajnią jednorożca”, zaczęto wymieniać duże centra handlowe. Opowiadano nowe wersje tego zdarzenia. Okazywało się, że portfel znalazła już nie licealistka, a studentka. Portfel gubił Irakijczyk, Syryjczyk, Palestyńczyk.

- Słyszałam też wersję, że taką przygodę miała urzędniczka ze Zgierza - opowiada Krystyna Banasiak, emerytowana nauczycielka z Łodzi. - Zresztą tę historię słyszałam kilka razy, zawsze w zmienionej wersji. Przyznam, że najpierw uwierzyłam. Jednak, gdy słyszałam tę samą opowieść w kolejnych wersjach, zaczęłam mieć wątpliwości co do jej wiarygodności.

Pani Krystynie od razu przyszło do głowy, że to pewnie legenda miejska. Przypomniała sobie jedną z najsłynniejszych, tę o czarnej wołdze krążącej po polskich ulicach i porywającej dzieci.

Zaczęła jeździć po naszych ulicach w połowie lat siedemdziesiątych. Podróżowali nią Niemcy z RFN-u. Żeby wzbudzić zaufanie, byli przebrani za zakonnice, księży. Zatrzymywali się przy idących ulicą dzieciach i wciągali je do samochodu. W większości opowieści czarna wołga miała na szybach firanki. Z porwanych dzieci miano wysysać krew, a ich zwłoki porzucać na śmietniku. Krew była przeznaczona dla niemieckich bogaczy. Przewożono je przez granicę w samochodowych oponach, które miały biały kolor...

To pewnie tylko jedna z wersji legendy o czarnej wołdze. W każdym polskim mieście podawano ją z innymi szczegółami. Niekiedy zakonnicę i księży zastępowali pracownicy SB, Żydzi. Nie zmieniał się tylko samochód oraz to, że w plotkę tę wierzyły nie tylko dzieci, ale również dorośli.

Sławomir Nowicki, 50-letni mechanik samochodowy z Łodzi, nigdy nie zapomni legendy o czarnej wołdze. Kiedy ta plotka dotarła na jego osiedle, miał z 11 lat, ale mocno wierzył, że dzieci są porywane.

- Moja koleżanka opowiadała, że na naszym osiedlu pojawiła się taka wołga, a mieszkałem wtedy przy ulicy Szpitalnej na Widzewie - wspomina Sławomir Nowicki. - Najpierw jeździła bardzo wolno, a potem zatrzymała się. Koleżanka widziała nawet, jak ksiądz z zakonnicą wciągali dziewczynkę do samochodu. Potem wołga szybko odjechała. Po tej opowieści bałem się sam wyjść na ulicę, a jak już wyszedłem, to ciągle oglądałem się za siebie...

Kilka lat temu plotkowano, że po polskich ulicach jeździ czarna karetka. W tych opowieściach czasem zamieniała się w bus, a nawet w czarne bmw. Jeździła po polskich wsiach, miasteczkach i porywała ludzi, żeby wyciąć im narządy do przeszczepów. Czarną karetkę widziano wcześniej w Czechach, krążyła po Wielkopolsce, widziano ją podobno koło Szczecina.

Dionizjusz Czubala, emerytowany profesor Uniwersytetu Śląskiego, znany folklorysta, specjalista od plotek i legend miejskich, tłumaczył nam, że powstają one z naszych lęków. - Całym podścieliskiem tych makro- plotek, czy jak niektórzy mówią, współczesnych mitów, jest właśnie lęk - wyjaśniał profesor Dionizjusz Czubala. - A boimy się różnych rzeczy, trudno nawet wszystkie wyliczyć. Boimy się polityków, grup dominujących, morderców, złodziei, chorób.

Takie legendy miejskie na portalu atrapa.net zgromadził dr Filip Graliński z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Znajdziemy tam na przykład legendę o... ukradzionej babci. Mit narodził się w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Prawdopodobnie w Anglii. Opowiadała o angielskiej rodzinie, która wybrała się na wczasy do Hiszpanii. Podczas urlopu umiera podróżująca z nimi babcia. Nie chcąc załatwiać wielu formalności, jej ciało przewożą w bagażniku. Podczas jednego z postojów ciało babci znika i nie zostaje odnalezione. Z czasem zmieniała się tylko narodowość turystów i kraj, który odwiedzali. Byli więc Niemcy, Włosi, Czesi, ale i Polacy. I to w nowej wersji. - Taka historia przydarzyła się znajomym kolegi mojego taty - czytamy na portalu atrapa.pl. - Pojechali oni z babcią na beatyfikację Jana Pawła II do Rzymu. Gdy byli na miejscu, babcia umarła (prawdopodobnie z przyczyn naturalnych). Jako że koszty sprowadzenia zwłok i masa formalności potrafią zniechęcić - wzięli sprawę w swoje ręce. Załadowali zwłoki do bagażnika samochodowego na dachu.

Tymczasem kilka tygodni temu pojawiła się nowa miejska legenda, a raczej kontynuacja tej dotyczącej domniemanego zamachu w Łodzi. Tym razem pretekstem do jej stworzenia było zatrzymanie w Łodzi Irakijczyka, który miał mieć przy sobie materiały wybuchowe. Pani Barbara, ekonomistka z Łodzi, opowiada, że spotkała na ulicy koleżankę, która zaczęła jej opowiadać pewną historię. Kobieta mieszka na jednym z dużych osiedli. Któregoś dnia do jej męża zadzwonił kolega, który jest policjantem. Pełnił służbę niedaleko ich domu.

- Wpadnij do mnie, mam dyżur, to sobie pogadamy - zaprosił kumpla do siebie. Policjant miał mu zdradzić w wielkim sekrecie, że w sprawę Irakijczyka zamieszanych było jeszcze kilku innych jego rodaków. - Było ich pięciu, a zatrzymali tylko jednego - opowiadał. - Czterech jest na wolności. Wiem, że szykują zamach. Musisz być uważny, powinieneś unikać dużych skupisk...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki