Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tragiczne losy łodzian, którzy tworzyli historię naszego miasta [HISTORIA]

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
We Wszystkich Świętych odwiedzamy groby najbliższych. Tłumy łodzian pojawią się na łódzkich cmentarzach. Wędrując cmentarnymi alejkami warto też zerknąć na inne nagrobki. Spoczywają w nich ludzie, którzy zapisali się w historii Łodzi. Życie niektórych z nich zakończyło się tragicznie

Na Starym Cmentarzu w Łodzi znajduje się grób rodziny Frykowskich. Wojciech był znaną łódzką postacią przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Mężem Agnieszki Osieckiej. 9 sierpnia 1969 roku został zamordowany w Beverly Hills, w willi Romana Polańskiego razem z żoną reżysera Sharon Tate, która była w ciąży. Ponad rok wcześniej zmarł Jan, ojciec Wojciecha. Zginął w wypadku samochodowym. W tym samym grobie spoczął też syn Wojtka, Bartłomiej Frykowski, operator filmowy. Zmarł na skutek ran nożem jakie odniósł w willi Karoliny Wajdy.

Na tym samym cmentarzu pochowana została też Magda Sobczak, córka właściciela fabryki cukierków. Została zamordowana w swym domu, w kamienicy przy ulicy Piotrkowskiej w 1962 roku. Jej morderców nie odnaleziono. Magda ma piękny pomnik, który zaprojektował Edward Nowicki.

Nie wiadomo dokładnie co naprawdę stało się Wiktorią Główczyńską, której pomnik zaprojektowany przez Władysława Czaplińskiego, autora słynnego górala zdobiącego kamienicę na ulicy Piotrkowskiej koło Górniaka, jest jednym z ładniejszych w katolickiej części Starego Cmentarza. Widnieje na nim postać młodej dziewczyny z wyciągniętymi rękami, która klęczy przez rzeźbą Matki Boskiej Częstochowskiej. Z napisu na pomniku wynika, że świętej pamięci Wiktoria Główczyńska, panna z Biesiekierza zmarła w Łodzi 15 listopada 1919 roku przeżywszy lat 23, padła w kwiecie młodości zamordowana zbrodniczą ręką bandyty prosi o westchnienie do Boga...

Niewiele starszy od Wiktorii był Edward Grajnert, gdy spoczął na łódzkim cmentarzu. To zapomniany dziś malarz, pejzażysta i portrecista. Jego obrazy od czasu do czasu pojawiają się na współczesnych aukcjach dzieł sztuki i osiągają niezłe ceny. Edward był synem Józefa Grajnerta, pisarz, działacza ludowego, folklorysty, który jako pierwszy przetłumaczył na język polski „W 80 dni dookoła świata” Juliusza Verne. Był też uczestnikiem powstania styczniowego oraz działaczem komitetu wydającego pierwszą polską encyklopedię Samuela Orgelbranda. Swego syna Edwarda wysłał do Krakowa, gdzie w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych, był on uczniem Teodora Aksentowicza. Ilustrował między innymi „Balladynę” i „Grażynę”. Edward Grejnerd swoje życie stracił w Łodzi w 1907 roku, podczas walk Rewolucji 1905-1907 roku. Miał 30 lat, gdy trafiła go przypadkowo kula wystrzelona przez jednego z bojowców.

Groby wybitnych aktorów i adwokatów

Mało kto wie, że cmentarzu przy ulicy Ogrodowej pochowana jest żona jednego z najwybitniejszych polskich aktorów, patrona warszawskiej szkoły teatralnej, Aleksandra Zelwerowicza. Ich rodzina przybyła do Łodzi około 1908 roku. Aleksander został dyrektorem Teatru Polskiego. Jednak pobytu w mieście nie będzie wspominać miło. Żona Emilia w 1908 zginęła w wypadku. Wpadła pod koła powozu i spoczęła przy ulicy Ogrodowej.

Tragicznie swe życie zakończył też Piotr Kon, legenda przedwojennej łódzkiej palestry. Popełnił samobójstwo, bo nie miał środków na życie. Urodził się w 1865 roku w Warszawie, ale związał się z Łodzią. Miał 28 lat, gdy zamieszkał w tym mieście. Był już adwokatem, absolwentem uniwersytetów w Petersburgu i Moskwie. Mówiono o nim, że jest obrońcą robotników. Zaraz po przyjeździe do Łodzi bronił uczestników słynnego Buntu Łódzkiego. Potem występował jako adwokat rewolucjonistów z 1905 roku, a także bojowników o niepodległość Polski. Między innymi występował jako obrońca przed wojennymi sądami rosyjskimi gubernatora Kaznakowa. Między 1908 a 1909 roku sąd ten aż 11 razy przyjeżdżał z Warszawy do Łodzi na nadzwyczajne sesje. Na wszystkich bojowców bronił mecenas Piotr Kuna. Jak podkreślano, jego płomienne mowy obrończe stały się znane w całej Polsce. Ratował przed szubienicą, zesłaniem czy katorgą, robotników i inteligentów. Przypominano, że uzyskał uniewinnienie Millera, którego oskarżono o zabójstwo szefa żandarmerii carskiej Andrejewa. Bronił również zabójców inżynierów firmy I.K. Poznański. W czasie I wojny światowej działał w Komitecie Obywatelskim. Po odzyskaniu niepodległości został odznaczony Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta.

- Dla charakterystyki adwokata Kona jako człowieka i patrioty należy przypomnieć, że niemal wszystkie zasoby poświęcał na cele społeczne - pisał „Głos Poranny”. - Przypomnieć też należy ku chwale zmarłego, że kiedy magistrat w swoim czasie uchwalił dlań, w uznaniu wielkich zasług, rentę dożywotnią w wysokości 600 złotych miesięcznie, adwokat tej renty nie chciał przyjąć. W piśmie do samorządu oświadczył, że tak długo jak mu starczy sił będzie sam pracował na chleb. Był to wyjątkowy człowiek, o złotym sercu i niezwykle prawym charakterze. Wielki ideowiec, który bezinteresownie całe życie, z niezwykłą odwagą walczył w obronie Sprawy, nie szczędząc ani energii, ani zdrowia, ani pieniędzy - czytamy w archiwum.

Między innymi wiele razy bronił przed sądem biednych, nie brał od nich pieniędzy. Życie pokazało, że ta szlachetna postawa mecenasa Piotra Kona doprowadziła do tragedii. Jak informowała ówczesna prasa, od dłuższego czasu adwokat chodził poddenerwowany. Powodem było to, że nie miał środków do życia. Od 30 lat mieszkał w kamienicy przy ulicy Przejazd 6 (dzisiaj Tuwima - red.). Od trzech kwartałów zalegał z komornym. Przez pewien czas zamierzał zamienić swoje trzypokojowe mieszkanie na mniejsze, ale w końcu z tego zrezygnował. Uznał, że chce umrzeć w miejscu w którym spędził tyle lat.

Wydarzenia tygodnia w Łódzkiem. Przegląd wydarzeń 17-23 października 2016 roku

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Szlachecka postawa aż do samobójczej śmierci

W ostatnich latach życia adwokata podtrzymywała pani P., która często gościła w jego domu. Podczas jednej z wizyt zauważyła, że Piotr Kon jest w bardzo słabej kondycji fizycznej. Poprosiła jego służącą Stefanię Milczarek, by zwróciła na niego baczniejszą uwagę. - Pan jest dziś bardzo zdenerwowany! - podkreśliła pani P. Jak potem ustalono, Piotr Kon wrócił do domu około godziny 21. Sprawiał wrażenie spokojnego. Dał służącej jej osobiste dokumenty i zakomunikował, że jedzie do Warszawy. Stefania Milczarek poszła spać. Rano poszła zanieść mu gazetę. Ze zdziwieniem zauważyła, że drzwi sypialni adwokata są zamknięte od wewnątrz. Zawołała dozorcę, który je wyważył. Gdy weszli do środka zobaczyli przerażający widok. Piotr Kon leżał na dywanie koło biurka. Był ubrany w czarny garnitur. Jego głowa spoczywała na dwóch poduszkach, a z tyłu stał lichtarz z wypaloną świecą... Na biurku zauważono dwie szklanki. W jednej widać było resztki białej cieczy. Jak się później okazało luminalu... Adwokat zostawił listy do rodziny. Na jednej z kartek napisał, że chce zostać pochowany w stroju w którym go znaleziono. Zauważono, że starannie wygolona twarz Piotra Kona była zalana łzami... Mecenas dawał niewielkie oznaki życia. Wezwano pogotowie. Zawieziono go do szpitala im. Poznańskich, gdzie zmarł. Miał 71 lat.

- Jestem już tak zmęczony życiem, że ledwo trzymam się na nogach - napisał w jednym z pozostawionych listów. - Na ulicy zataczam się, czuję że lada dzień wpadnę pod koła tramwaju lub taksówki. Wolę więc zawczasu odebrać życie.

Być może czarę goryczy przelał fakt, że nie udało mu się wyegzekwować dwóch tysięcy złotych, które winien mu był pewien warszawski klient... Mecenas Piotr Kon został pochowany w ewangelickiej części Starego Cmentarza przy ulicy Ogrodowej. Na pogrzeb przybyły tłumy łodzian.

87 lat temu, w listopadzie 1929 roku Łódź okryła się żałobą po śmierci dr Marcelego Barcińskiego, członka rodziny fabrykantów. Zginął w Warszawie, wypadku samochodowym. Było już po północy, gdy Barciński wracał taksówką do Hotelu Europejskiego w którym zatrzymał się podczas pobytu w stolicy. Do wypadku doszło na Krakowskim Przedmieściu. Taksówka, którą jechał łódzki fabrykant, chciała ominąć nieoświetlony tramwaj służbowy, wpadła w poślizg i doszło do zderzenia. Kawałek szyby samochodowej przeciął Marcelemu Barcińskiemu krtań. Wywołało to silny krwotok. Przewieziono go szybko do znajdującego się w pobliżu szpitala św. Rocha. Niestety, nie udało się go uratować. Zmarł nie odzyskawszy przytomności.

- Marceli Barciński padł jak żołnierz na posterunku - pisał po jego śmierci „Głos Poranny”. - Wyjechał do Warszawy, by odbyć konferencję z ministrem Kwiatkowskim. Wypadek samochodowy znaczył „koniec wędrówki”. Wędrówki pełnej trudu, walki i niezłomnego trwania przy swych zasadach. Kochał nasze brzydkie miasto tym zaślepieniem, przywiązaniem, które tylko rodowity łodzian zrozumie. Był człowiekiem o szerokim horyzoncie i wielkim zasięgu myśli, duch ruchliwy, reagujący żywo i impulsywnie.

Marceli Barciński w chwili śmierci miał 48 lat. Urodził się w Łodzi. Tu skończył gimnazjum filologiczne, a potem wyjechał na studia do Lipska. Tam ukończył wydział historii literatury i sztuki. Na Uniwersytecie w Lipsku uzyskał też dyplom doktora filozofii. Po powrocie do Łodzi zaczął pracować w rodzinnej spółce „S. Barciński i S-ka”.

Fabrykę przy ulicy Tylnej założył w latach osiemdziesiątych XIX wieku jego ojciec. Była to fabrykę wyrobów wełnianych. Z czasem otworzył też przędzalnię, tkalnię, wykańczalnię. Po wojnie stały się Państwowymi Zakładami Przemysłu Bawełnianego nr 3 im. 9 Maja. Marceli miał jeszcze dwóch braci - Henryka i Stefana.

Marceli Barciński nie tylko pracował w rodzinnej spółce, ale też udzielał się społecznie. Został sekretarzem Sekcji Przemysłu Włókienniczego, która zrzeszała fabrykantów, a potem przekształcono ją w Związek Przemysłu Włókienniczego. W czasie I wojny światowej Marceli Barciński był aktywnym członkiem Komitetu Obywatelskiego. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zajął się polityką.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Pracownicy strzelali do fabrykantów

Najpierw związał się z Demokratyczną Unią Państwową, a następnie Partią Pracy. Ale działał też w łódzkim Towarzystwie Muzeum Nauki i Sztuki i Polskim Towarzystwie Teatralnyn w Łodzi. Był członkiem Rady Opiekuńczej Gimnazjum Zgromadzenia Kupców w Łodzi Automobilklubu Łódzkiego. Sam też tworzył. Napisał sztuki: „Niewolnice oraz „Godzina wspomnień”. Na łamach łódzkich gazet publikował recenzje teatralne.

- Stratę ponosi całe społeczeństwo łódzkie! - pisał „Głos Poranny”. - A stratę nie do powetowania nie tylko Związek Przemysłu, ale i przemysł łódzki, z którego losami są ściśle związane losy szerokich sfer pracowniczych i nieomal byt naszego miasta. Ubył człowiek nieprzeciętny! Cześć jego świetlanej pamięci - pisał autor. Marceli Barciński został pochowany na cmentarzu żydowskim w Łodzi. Na jego pogrzeb przyszło blisko osiem tysięcy łodzian.

Tragiczne były też losy łódzkiego przemysłowca Mieczysława Sielbersteina. To właśnie jego zabójców bronił mecenas Kon... Jak podawał „Rozwój” z września 1907 roku, Sielberstein padł ofiarą terroru ekonomicznego. Urodził się w 1876 roku w Łodzi. Jego ojciec Marcus Sielberstein swoją karierę biznesową rozpoczynał jako kupiec. Razem z żoną Hudesą prowadził dom handlowy przy ulicy Nowomiejskiej. Inwestowali też w nieruchomości.

W 1878 roku Marcus Sielberstein uruchomił przy ulicy Piotrkowskiej 244 tkalnię mechaniczną. Z czasem jego fabryka zaczęła się rozrastać. Otworzył trzy kolejne tkalnie i przędzalnię. Miał fabrykę w Zduńskiej Woli. Szybko stał się jednym z największych przemysłowców działających w branży wełnianej. Miał cztery córki i dwóch synów

- Mieczysław studiował w Berlinie, Heidelbergu i Genewie, gdzie uzyskał doktorat z chemii. Marcus zmarł w 1899 roku. Po jego śmierci Mieczysław zaangażował się w rodzinny interes. Był również jednym z inicjatorów założenia Łódzkiego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu. Lubił podróżować. Był uzdolniony muzycznie, interesował się sztuką starożytną.

Gdy nadszedł czas Rewolucji 1905 - 1907, robotnicy fabryki Silbersteinów żądali podwyżek. Właściciele twierdzili, że nie mogą spełnić żądań. Doszło do strajku. W końcu zamknięto fabrykę. Następnie ją otwarto. Ponad tysiąc robotników wróciło do pracy, ale zażądali zapłaty za dwutygodniowy strajk. Co jakiś czas wysyłali swych delegatów do Mieczysława Sielbersteina. Do takich rozmów doszło między innymi we wrześniu 1907 roku. Były to kolejne negocjacje zakończone fiaskiem.

Mieczysław Sielberstein wyszedł ze swego biura przy ulicy Piotrkowskiej 40, wsiadł do dorożki i pojechał do fabryki. Razem ze współpracownikami poszedł do magazynu i oglądał nowe towary. Dowiedzieli się o tym robotnicy, którzy też pojawili się w magazynie. Znów domagali się pieniędzy za strajk. W końcu zgromadziło się tam kilkaset osób. Zagrozili, że nie wypuszczą dyrektora, gdy nie zapłaci pieniędzy. Zamknięto go samego w ciasnej pakowni.

Podobno prosił, by przyniesiono mu szklankę wody. Ale robotnicy odmówili. Zaczęli się śmiać i drwić z dyrektora. Wieczorem Mieczysław Sielberstein jeszcze raz powiedział, że nie spełni żądań. Robotnicy twierdzili, że gdyby zgłosili się do niego bandyci to spełniłby ich żądania. - Na bandytów mam środek - browning! - miał powiedzieć fabrykant i wyciągnął pistolet. Robotnicy szybko wyrwali mu broń z ręki. Kiedy jednak znów Sielberstein powiedział, że nie spełni robotniczych żądań, w jego kierunku padły strzały. Były śmiertelne. Mieczysław Sielberstein miał 31 lat. Został pochowany na cmentarzu żydowskim.

Na tym samym cmentarzu spoczął także Albert Kon. Był najmłodszym synem Oskara, jednego z właścicieli widzewskiej manufaktury, należącego do najbogatszych łodzian. Albert miał 26 lat.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Został dyrektorem w należącej do ojca Widzewskiej Manufakturze. Wieczorem 31 stycznia 1929 roku Albert wracał z fabryki do swego domu przy ulicy Targowej 61. Wysiadł z tramwaju przy ulicy Targowej. Jak donosiły ówczesne gazety tuż przed progiem pałacu ojca padły w jego kierunku strzały. Został ciężko raniony w brzuch. Albertowi udało się jeszcze chwycić po broń, którą miała przy sobie i oddał w kierunku napastnika trzy strzały. Skutecznie.

Jak opowiadali później służący Konów, nagle usłyszeli strzały na ulicy. Po chwili pojawił się jakiś mężczyzna krzycząc, że trzeba wezwać lekarza do mężczyzny, który był praktykantem w fabryce. Był to Ciesiński.

Meżczyzna nie mógł się pogodzić z tym, że był tylko stażystą w fabryce. Uważał, że zasługuje na lepszą posadę. Był przecież nawet majstrem. Z czasem Ciesiński został zwolniony i zaczął za to oskarżać Alberta Kona. Odwiedzał go w biurze i prosił o przyjęcie z powrotem do pracy. Bez rezultatu. - Ja się z panem jeszcze porachuje! - miał powiedzieć Ciesiński. I groźbę spełnił...

Symbol ucisku robotniczego

Ranny Ciesiński też trafił do szpitala. Lekarze twierdzili, że jego stan się poprawia. Była duża szansa, że przeżyje. Odzyskał nawet przytomność. Tłumaczył, że nie chciał zabić dyrektora Kona. Przyszedł pod pałac Konów, by prosić go o przyjęcie do pracy. - Nie miałem już nic do stracenia! - mówił Edward Ciesiński. - Wiedziałem, że jeśli dyrektor Kon nie przyjmie mnie z powrotem, to długo nie znajdę pracy. Postanowiłem, że jeśli dyrektor będzie nieczuły na moje prośby to go zabiję...

Ciesińskiego nie udało się uratować. Umarł tak jak jego ofiara. Podobno tuż przed śmiercią powiedział: „Przebacz mamo!” Obie te śmierci wywołały w Łodzi poruszenie. Sprawa trafiła nawet na szpalty zagranicznych gazet. Na oba pogrzeby przyszły tłumy łodzian.

Ciesiński spoczął na łódzkim cmentarzu „Doły”. Szybko stał się symbolem ucisku robotników przez fabrykantów. Podobno jego grób odwiedzało mnóstwo ludzi. Robotnicy zaczęli zbierać pieniądze, by zapewnić utrzymanie matce Ciesińskiego i jego 14-letniej siostrze. Udało się zebrać kilka tysięcy złotych. Jednocześnie przypominano zbrodnie sprzed ponad 20 lat, gdy z rąk robotnika zginął inny z właścicieli widzewskiej manufaktury Juliusz Kunitzer.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki