Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Detektywi śledzą pracowników na zlecenie ich szefów

Agnieszka Jasińska
Wynajęcie detektywa kosztuje od kilku do kilkunastu tysięcy złotych
Wynajęcie detektywa kosztuje od kilku do kilkunastu tysięcy złotych 123RF
Pracownik nigdy się nie dowie, że był śledzony. Obserwacja zaczyna się wcześnie rano, kończy późnym wieczorem. Detektyw przynosi pracodawcy drugie CV - z zawodową oraz prywatną przeszłością pracownika. Niczego nie da się ukryć.

Nawet kilkanaście tysięcy złotych potrafią zapłacić detektywom firmy w woj. łódzkim, zanim zdecydują się zatrudnić pracownika. Detektyw sprawdza, z kim kandydat pije piwo, czy rozmawia z sąsiadami i co kupuje w sklepie osiedlowym. Firmy zatrudniają też detektywów, by śledzili pracowników, których już zatrudnili. Szczególnie sprawdzają tych na zwolnieniach lekarskich.

Niestety, zdecydowana większość podejrzeń pracodawców się potwierdza. Pracownicy nie są lojalni wobec własnych firm, dorabiają na zwolnieniach lekarskich, łamią zakaz konkurencji i wynoszą poufne dane.

Czy mówi "dzień dobry" sąsiadom

Duża firma w centrum Łodzi. Mariusz* szczęśliwie przeszedł wszystkie szczeble rekrutacji. Łatwo nie było, ale okazał się najlepszy. Ma kilkanaście lat doświadczenia i odpowiednie wykształcenie. Lada dzień ma podpisać umowę i zostać menedżerem. Nie ma pojęcia, że jest obserwowany przez detektywa.

- W przypadku zatrudnienia na szczeblach kierowniczych obserwacja pracownika przed zatrudnieniem zdarza się bardzo często - mówi Marek Gzik, detektyw, współpracujący z agencją detektywistyczną Tracker Kubus z Łodzi. - Sprawdzamy zarówno zawodową, jak i prywatną przeszłość kandydata na pracownika. Przynosimy potem pracodawcy nowe CV, inne od tego, które sam napisał. Sprawdzamy, jak dana osoba się prowadzi, czy miała jakiekolwiek konflikty z prawem, czy nadużywa alkoholu, czy pali papierosy. Pracownik nigdy nie dowie się, że był sprawdzany. Działamy dyskretnie. Jeszcze nikt nigdy nas nie zdemaskował. O obserwacji nie powie też pracodawca. Jemu też zależy na dyskrecji.

Śledzenie Mariusza nie było łatwe. Detektyw nie mógł ujawnić się przed rodziną ani znajomymi mężczyzny. Mariusz mieszka na zamkniętym osiedlu. Zbliżenie się do niego wymagało sprytu.

Detektyw znalazł ogłoszenie o sprzedaży mieszkania w tym samym bloku. Któregoś dnia zaczepił Mariusza. Powiedział, że chce tu zamieszkać. Zaczął rozpytywać o okolicę, sąsiadów, o to, jak się tu żyje.

- Taka rozmowa to gra umiejętności. Trzeba wyciągnąć od rozmówcy jak najwięcej interesujących nas spraw. Trzeba zapamiętać wątki, które potem należy sprawdzić - mówi Gzik. - Detektyw musi łatwo nawiązywać kontakty, musi umieć słuchać i zdobywać zaufanie innych ludzi. Inaczej żadne zadanie się nie powiedzie.

Na biurko pracodawcy trafiły informacje, że Mariusz nie pali, nie pije piwa po pracy z kolegami. Nie miał ani jednej stłuczki na drodze. Na wakacje jeździ do Hiszpanii. Wolny czas spędza z żoną i córką. Mariusz podpisał umowę o pracę.

- Pracodawcy często bardziej opłaca się wydać kilkanaście tysięcy złotych na detektywa przed zatrudnieniem pracownika niż potem przez nielojalną osobę stracić kilka milionów złotych - tłumaczy Gzik.

Usługi detektywa kosztują od kilku do kilkunastu tysięcy złotych.

Najpierw kopia zapasowa, potem własna firma

Po podpisaniu umowy o pracę, detektyw wciąż ma co robić. - Innowacyjne firmy pilnują, czy pracownicy nie wynoszą informacji do konkurencji - mówi Gzik. - Wiele tajemnic jest pilnie strzeżonych. Nikt nie może pozwolić sobie na przecieki.

Gzik przyznaje, że swoich pracowników śledzi wiele firm informatycznych.

- Chodzi o zakaz konkurencji. Ma go wielu informatyków, a i tak po godzinach pracy idą zarabiać w innych firmach - mówi Gzik. - Niestety, wielu pracodawców robi błąd i źle zapisuje zakaz konkurencji w umowach o pracę. Nie ma jasnych zasad, na czym ma polegać zakaz konkurencji w trakcie pracy oraz po jej zakończeniu. Dlatego takie sprawy przed sądem nie są proste.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Detektywi bardzo często śledzą też handlowców.

- Dostajemy informacje od pracodawców, że pracownicy tworzą kopie zapasowe, zgrywają dane na pendrive'y i płyty. Ściągają bazy klientów, kontrahentów i zaopatrzenia - mówi Gzik. - Z takimi informacjami zaczynają pracę gdzie indziej albo zakładają własny biznes.

Szef mówił wiele razy, że za Jarka* dałby sobie rękę uciąć. To był najlepszy handlowiec w firmie. Jarek pracował cztery lata. Miał same sukcesy. Awansował. Zaczął być odpowiedzialny za coraz większy region sprzedaży i coraz większą liczbę osób. Szef wynajął detektywa o dwa lata za późno, kiedy dochody firmy zaczęły znacząco spadać. Okazało się, że Jarek przez ostatnie dwa lata przygotowywał się do otwarcia własnej firmy i przejęcia wszystkich klientów.

Jarek pracował w branży, związanej z wystrojem wnętrz. Szef zignorował sygnał ostrzegawczy, kiedy pierwszy raz spadły obroty firmy. Wytłumaczył to sobie sytuacją gospodarczą. Tak usprawiedliwiał się też Jarek.

Jarek zaczął współpracować z konkurencją. Na koniec zaproponował pracę u siebie ludziom z zespołu, który nadzorował. I poszedł na zwolnienie lekarskie.

- Pracodawcy zaświeciło się czerwone światło, kiedy mężczyzna, będący na zwolnieniu lekarskim, wysłał wypowiedzenie umowy o pracę - mówi Gzik. - Wtedy szef zatrudnił detektywa.

Firma poniosła przez Jarka ogromne straty. On sam jednak miał się bardzo dobrze.

- Miał jeden z najlepszych samochodów. Pracodawca nie miał o tym pojęcia, bo mężczyzna do pracy jeździł tylko służbowym autem - mówi Gzik. - Budował też nowy dom. Bardzo często sprawdzamy zasobność majątkową obserwowanej osoby. Ona wiele mówi o człowieku. Pieniądze nie biorą się znikąd.

Sprawa trafiła do sądu. Wszystko wskazuje na to, że Jarek poniesie konsekwencje za swoją nielojalność.

Najlepiej pracuje się na czarno na zwolnieniu lekarskim

Jednak detektywi śledzą nie tylko kadrę kierowniczą. Wiele zleceń dotyczy branży budowlanej i motoryzacyjnej.

- Jest tu coraz mniej fachowców i wiele firm podkupuje pracowników. Zwykle zlecenia dotyczą tego, czy zwolnienie lekarskie jest uzasadnione. Pracodawcy wychodzą z założenia, że nie zawsze ZUS i lekarze są w tej kwestii wiarygodni - mówi Gzik.

Paweł* od prawie ośmiu lat pracował w jednym z łódzkich zakładów mechaniki samochodowej. Był świetnym lakiernikiem, najlepszym w firmie. Szef był z niego bardzo zadowolony. Jednak na wspomnienie o podwyżce zawsze mówił, że brakuje pieniędzy. Paweł przestał mówić o podwyżce, zaczął za to narzekać na ból ręki. Kiedy poszedł do lekarza, od razu dostał zwolnienie. Przez kilka miesięcy nie pojawił się w pracy.

Pracodawca Pawła zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak. Usłyszał od kilku osób, że Paweł pracuje u konkurencji. Zdenerwował się. Postanowił skierować sprawę do sądu o wyłudzenie pieniędzy za fałszywą chorobę. Musiał mieć jednak dowody. Wynajął detektywa. To miała być zemsta.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Obserwacja trwała trzy dni, od rana do wieczora. Podejrzenia pracodawcy potwierdziły się. Co więcej, mężczyzna miał zwolnienie lekarskie ze względu na chorą rękę, a w tym czasie wykonywał bardzo ciężkie prace tą ręką - mówi Gzik.

Dla sądu potrzebne było potwierdzenie, że mężczyzna zarabia pieniądze, będąc na zwolnieniu lekarskim. Detektyw musiał uszkodzić samochód, żeby takie potwierdzenie zdobyć. Cel uświęca środki. Detektyw oddał auto do zakładu, w którym pracował Paweł. Odebrał samochód w idealnym stanie, lakierował go Paweł.

- Nie zawsze sąd bierze pod uwagę zebrane przez detektywów dowody. Często jesteśmy wzywani na świadków - mówi Gzik. - Dlatego tak ważne jest, żeby zostały zebrane zgodnie z prawem. Używamy najnowocześniejszych urządzeń rejestrujących. Mamy do dyspozycji drona. Jednak nie możemy rejestrować nikogo na przykład na jego prywatnym terenie. Filmujemy w miejscach publicznych, w parkach, na ulicach... Nie wolno naruszyć nam sfery prywatności.

Schorowany, ale tylko na rozprawie sądowej

To był późny jesienny wieczór. Krystyna* po pracy pojechała na zakupy. Miała pustą lodówkę. Kiedy wyjeżdżała z marketu, było już ciemno. Prawo jazdy miała od niedawna, nie była doświadczonym kierowcą. Nagle przed maską zobaczyła mężczyznę i kierownicę roweru, usłyszała krzyk. Ani rowerzysta, ani rower nie był oświetlony. Krystyna nie miała szans go zobaczyć. Ale sąd zdecydował, że to ona nie dochowała należytej ostrożności na drodze.

Zgodnie z wyrokiem Krystyna miała co miesiąc płacić poszkodowanemu 2,5 tys. zł. Nie miała wyjścia. Płaciła. Jednak mężczyzna kilka razy występił o podwyższenie świadczenia. Udowadniał, że jego stan zdrowia jest coraz gorszy, że potrzebuje więcej pieniędzy na leki i rehabilitację. Twierdził, że ma uszkodzony kręgosłup i nie może pójść do pracy. Sąd przystawał na jego prośby. Najpierw Krystyna płaciła 100 zł więcej, potem 200 zł więcej.

Rowerzysta, którego potrąciła kobieta, mieszkał na wsi. Krystyna najpierw zaczęła go sama obserwować. Kiedy zauważyła, że na schorowanego wygląda tylko w sądzie, wynajęła detektywa.

- Mężczyzna pracował na czarno, bez problemu chodził po rusztowaniach. Nagraliśmy to, zrobiliśmy zdjęcia i przedstawiliśmy w sądzie - mówi Gzik.

Wszystkiemu winne kiepskie zarobki

Według detektywa problem śledzenia pracowników skończył się w branży farmaceutycznej. - Jeszcze pięć lat temu przyjmowaliśmy wiele zleceń z tej branży. Pracodawcy obawiali się pracy dla konkurencji - mówi Gzik. - Teraz wiele się zmieniło. Branża farmaceutyczna zaczęła cenić pracowników. Docenia ich kwalifikacje i doświadczenie. Pracownicy są dobrze opłacani, dostają podwyżki, premie, dobre samochody służbowe. Nie mają potrzeby przejścia do konkurencji. To się po prostu pracownikom nie opłaca - mówi Gzik. - Według mnie inne branże też pójdą w tym kierunku.

*imiona zostały zmienione

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki