Jestem mieszkańcem centrum, obrodziło tu w zwierzyniec - rozmaite Biedronki, Żabki, Małpki - ale o "żywą", świeżą, naturalną i szczerą marchewkę niełatwo. Podobnie jest z mięsem i wędliną. Dominują paczkowane E-coś tam lub warzywa z plantacji, gdzie wszystkie marchewki są równe, a pomidory smakują tabliczką Mendelejewa. Rozumiem sezonowość, ale przestrzeganie tej zasady w sklepach niewiele w kwestii smaku zmienia. Pewnym ratunkiem są rynki i ryneczki, ale i tu wraz z ich cywilizowaniem rosną nie tylko ceny, ale i napisy w obcym języku na skrzynkach ze wspomnianymi pomidorami. Marzą mi się w Łodzi rynki (no chociaż jeden), jak w południowej Europie - pełne kolorów, zapachów i obfitego dobra zwożonego do miasta przez rolników, sadowników, plantatorów, masarzy, miodo i innych cudotwórców.I to nie na rogatkach (ale w miejscu, gdzie można swobodnie dotrzeć tramwajem nie planując całodziennej wyprawy). Że jest to możliwe bliżej naszej strefy klimatycznej, można się przekonać choćby w Austrii i Szwajcarii. Podobałoby mi się, gdyby w centrum miasta (niekoniecznie na Piotrkowskiej, ale może już w uliczkach obok) znaleźli się odważni, którzy otworzą pachnące sklepiki z "prawdziwymi" warzywami i wędlinami zrobionymi ze zwierząt nie wzbogacanych workami chemii. Dobre świeże smaki nie zamknięte w marketowej paczce poprawiają humor. Może się jeszcze uda wszystkiego nie zafoliować...
Dariusz Pawłowski
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?